niedziela, 20 listopada 2016

Inwigilacja po holendersku





      Holandia mieni się krajem w pełni wolnym i liberalnym. Wolne są media, wolne są wybory i przede wszystkim wolni są obywatele. Wiedz jednak, że za tą wolnością stoi wiedza o tobie. Bo prawda jest taka, że choć obywatele są wolni, to państwo wszystko o nich wie, wszystko widzi i kontroluje. Zresztą obywatele też mogą wszystko wzajemnie kontrolować.

      Kilka dni temu, zadzwonił do mnie pan, który dokładnie wiedział, jakie mam zużycie prądu i gazu, po czym zaproponował zmianę mojego dostawcy na innego i tańszego. Oferta jak najbardziej kusząca, niemniej jednak mnie najbardziej interesowało, skąd on wie ile jak płacę za ten cholerny prąd. Wystarczyło trochę poszukać, by po chwili wpaść na stronę www, na której po wpisaniu mojego adresu, wyskoczyło dokładne zużycie prądu, typ zawartej przeze mnie umowy i oferty innych firm dla mojego miejsca zamieszkania. Faktycznie oferta, którą mi wcisnął była o 15 proc niższa od dotychczasowej. Co więcej, zmiana nie wymaga ode mnie żadnych czynności poza kliknięciem linku pod mailem. Resztą zajmuje się nowy dostawca. To on zrywa umowę z poprzednią firmą i zajmuje się wszystkimi formalnościami. A przynajmniej mam taką nadzieję.


        Podobnie było z dostawcą internetu. Wystarczyło, że podałem swój adres, a pan zza lady poinformował mnie natychmiast jakie są nowe możliwości podpięcia mnie do sieci. Wiedział, ile płacę, kiedy kończy mi się umowa, oraz która firma zapewni mi najlepszy przepływ kilobajtów na minutę, Przypuszczam też, że przy okazji zobaczył: ile czasu spędzam w sieci, jakie lubię filmy dla dorosłych i na którym odcinku skończyłem oglądać Grę o Tron. Co mi tam. Jeden podpis i trzy tygodnie później przyszedł inny pan i podpiął mi lepszy internet za niższą stawkę. Skąd oni to wiedzą – nie wiem. Jednak, podążając wątkiem szpiegowskim, możemy sprawdzać wiele rzeczy. Kupując auto, wrzucamy tylko numer rejestracyjny do systemu i już wiemy, kiedy zmieniali się poprzedni właściciele, ile zrobili kilometrów, ile razy byli wymieniać olej oraz czy samochód był kiedykolwiek bity i ile czasu spędził w warsztacie. Pewnie, gdyby się dobrze się wczytać to prawdopodobnie jest nawet napisane, czy kierowca dłubie w nosie lewą, czy prawą ręką. Z jednej strony to wiele ułatwia potencjalnemu kupcowi, jednak sama świadomość pełnej inwigilacji powoduje u mnie mieszane uczucia. 
          
      Również kwestia rozliczeń podatkowych jest w Holandii o wiele prostsza niż nad Wisłą czy Odrą (z obu jej stron). Wystarczy wpisać swoje dane w internet. Nazwisko, numer społeczny, adres. Do tego wpisać podpis elektroniczny (czyli po prostu kolejne hasło na co najmniej 8 znaków) i już dokładnie widać gdzie pracowałeś, ile godzin spędziłeś na przerwie i co dokładnie trzymasz w szafce w kącie po lewej stronie. Klikasz tylko potwierdzenie, że azali prawda to wszystko i już gotowe. Natychmiast dostajesz informacje, ile będziesz musiał dopłacić albo co równie prawdopodobne ile państwo jest Ci winne. I tu zaczynają się schody. Bo jak już wyszło, że należą Ci się jakieś pieniądze (mi pierwszy raz w życiu wyszło, że nic nie muszę dopłacać, więc system mi się od razu spodobał), to wypłata wymaga kilkukrotnej wymiany korespondencji między urzędem a obywatelem. Wydział Finansowy listownie się pyta, czy wiesz, że masz dostać zwrot. Tak wiem — odpisujesz w liście. Potem urząd wysyła zapytanie, czy to konto, które ten urząd doskonale widzi, to jest to konto, na które on (ten urząd) ma te pieniądze wpłacić. Zgadza się — odpisujesz grzecznie, udając że wcale się nie niecierpliwisz. W końcu urząd nie wie, że ty zdążyłeś już te wszystkie obiecane pieniądze dawno wydać i teraz musisz jak najszybciej spłacić debet na karcie.
       

     Bo władza w Holandii jest trochę jak taka żona na stare lata. Z jednej strony doi Cię na każdym kroku, wypomina wszystkie potknięcia i pamięta najmniejsze przewinienia sprzed dwudziestu lat. Z drugiej dba o ciebie, karmi cię i pilnuje, abyś za dużo nie wydał na niepotrzebne zbytki. Takie państwo opiekuńcze, bez względu na to, czy ty tej opieki chcesz, czy nie. Jednym się podoba innym trochę mniej. Jednak nie zmienia to faktu, że na ulicach jest bezpiecznie, zamachowców samobójców nie mamy (odpukać), a wszystko w miarę jako tako działa. A że wszyscy wszystko wiedzą to trudno. W zeszłym tygodniu śmieciarka do wywozu makulatury z przyczyn niewiadomych ominęła naszą ulicę. Na następny dzień moje własne śmieci znalazły się na moim progu do schowania na przyszły tydzień. Skąd ktoś wiedział, że te akurat śmieci są moje, a nie sąsiada tego nie wiem. Pewnie ktoś wpisał mój adres w internet i sprawdził: ile razy zamawiałem pizze do domu i czy byłem na zakupach w Ikei, bo takie śmieci zostały akurat na ulicy.



         I tak to jest żyć w kraju Wielkiego Brata. Z tego miejsca chciałem pozdrowić rząd Jego Królewskiej Mości i życzyć wielu sukcesów. Bo pewnie już wie, że opublikowałem właśnie tego posta. :)
LEO
Foty z Googla

wtorek, 13 września 2016

Wakacje po holendersku

Wakacje po holendersku



    W naszym kraju mało kto o tym wie, ale w Holandii praktycznie stale jest beznadziejna pogoda. Podobnie jak w Anglii wiecznie pada deszcz. W lecie ciągle siąpi, w zimie tak samo, tylko że dodatkowo czasami przymarza. A dzięki bliskości oceanu i braku jakichkolwiek wzniesień, ciągle hula wiatr, który potęguje odczuwanie chłodu. Nie bez powodu, przez stulecia nikt nie chciał podbić tego zakątka świata, bo mało kto planował tu przebywać dłużej, niż to jest konieczne. Tymczasem, Holendrzy jak na sraczkę pływali po ciepłych morzach i oceanach, niby to propagując handel (i trochę przy okazji niewolnictwo) nieźle się przy tym obławiając. Tak było mniej więcej do początku XX wieku, kiedy lokalsi zaczęli trochę lepiej prosperować a zamiast kolonizować zamorskie terytoria, zaczęli odwiedzać śródziemnomorskie plaże. Również w procesie dekolonizacji, zachowali sobie kilka karaibskich wysp, aby było gdzie wyjeżdżać na wakacje.

     Przeciętny Holender zawsze planuje jakiś wyjazd. Najmując się do pracy, zaznacza, kiedy weźmie pierwsze wolne — zwykle już trzy tygodnie po rozpoczęciu. Nie są to zwykle krótkie wyjazdy weekendowe, ale poważne wyprawy wakacyjne. Pomarańczowi są tak odzwyczajeni od widoku słońca, że gdy tylko trochę przyświeci i temperatury pójdą trochę w górę, to wszystko praktycznie zamiera. W niektórych firmach wręcz zachęcają do tego, aby ludzie zostali w domu i w razie możliwości pracowali zdalnie. W innych firmach management jest zobligowany do dostarczania darmowych zimnych napojów lub lodów, jeżeli temperatura na zewnątrz przekroczy 30 stopni a w środku 25. Słyszałem o przypadku gdy holenderski przedsiębiorca w ramach wypełniania swoich obowiązków ograniczył się do przyniesienia kubeczków jednorazowych, tłumacząc, że pracownicy mogą przecież pić kranówkę w łazience. Trzeba tu jednak nadmienić, że takich gorących słonecznych dni jest bardzo niewiele, więc firmy raczej nie zbankrutują płacąc za lody dla pracowników.


    Wakacje mają też dzieciaki w szkołach. Pięć razy do roku, co doprowadza rodziców do rozpaczy, gdy nie wiedzą c z nimi zrobić. Część rodzin wskakuje wtedy do Camperów i jadą na południe. W piątek wieczór trwa oficjalne rodzinne pakowanie auta — zwykle po dach. O świcie w sobotę wyrusza kawalkada pojazdów. Jeszcze trochę korków, tankowanie w Luksemburgu (bo taniej) i witaj przygodo. To dlatego Holendrzy najgłośniej protestowali przeciw płatnym winietom na niemieckich autostradach. W końcu to oni ciągle po nich jeżdżą. W dodatku lubią formować się w całe konwoje i wspólnie sunąć do Włoch albo Hiszpanii.
     Na miejscu wyszukują najtańsze Campingi. Ustawiają swoje pojazdy w czworobok (albo jakiś innobok w zależności od ilości pojazdów), tworząc swoje wewnętrzne podwórko. To trochę wygląda jak osadnicy na dzikim zachodzie, którzy się bronią schowani za swoimi wozami przed bandą krwiożerczych Indian (w tym wypadku włochów). Takie zachowanie doprowadza gościnnych południowców do rozpaczy, Holendrzy są samowystarczalni (wszystko w puszkach i proszku przywożą ze sobą) i nie korzystają z lokalnej oferty kulinarnej, do czasu aż skończą im się zasoby własne.


     Statystyki mówią, że w letnie wakacje wyjeżdża 82 proc Holendrów. Dodatkowo wyjeżdżają również w zimie i na wiosnę. Jest to prawdziwy exodus. Miasta się wyludniają, Telewizja wstrzymuje emisje nowych programów, z dróg znikają korki. W sierpniu centrum Eindhoven sprawia wrażenie polsko-arabskiej wioski, z której wymiotło autochtonów. Ciężko jest też cokolwiek załatwić, bo prawie nikogo nie ma w pracy. Życie w urzędach, biurach wymiera.

     Aby takie wojaże były możliwe, ważnym elementem życia zawodowego są pieniądze wakacyjne. Średnio 8 procent naszych zarobków jest co miesiąc odciąganych i lokowanych na specjalnym subkoncie. Te pieniądze są kumulowane raz w roku w okolicach Maja wypłacane dodatkowo z pensją. Ale nie cieszmy się za bardzo, bo jak to wszystko w Holandii również te pieniądze są opodatkowane, przez co połowę z naszych pieniędzy przekazujemy na wakacje królowi. No ale jak chce się mieć monarchę, to trzeba na niego łożyć. Kasa wakacyjna to świetna wiadomość dla imigrantów z Polski, bo jak wiadomo, sami oszczędzać nie umiemy. A tak rodacy raz w roku kupią sobie nowy telewizor albo zrobią remont łazienki. Polacy na wakacje i tak nie jeżdżą, bo ktoś musi tych holendrów w pracy zastąpić.

Leo
Fot. z googla

wtorek, 19 lipca 2016

O holenderskich wynalazkach




Holendrzy w swojej kreatywności nie mają sobie równych. Wprowadzając do użytku codziennego swoje koncepcji potrafią zadziwić niejeden naród a czasem nawet samych siebie. W ten sposób wypracowali u siebie wiele wynalazków, które nikomu na świecie nie przyszłyby do głowy (bo i po co).

Poldery


Holendrzy są prawdopodobnie jedynym narodem na świecie, który potrafi zwiększać swoje terytorium, nie robiąc tego kosztem sąsiadów. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że ich sąsiadem są Niemcy, a oni, jak wiadomo, lubią stosować politykę zgoła odmienną. Dlatego pomarańczowi wydzierają tereny morzu. Nie zastanawialiście się czasem — skąd się wzięła nazwa Morze Północne. Otóż kilkaset lat temu było sobie również Morze Południowe, ale Holendrzy postanowili je zasypać, Dziś Zamiast morza mamy cały region Niderlandów, płaskich jak stół i leżących poniżej poziomu morza (Północnego). Można? Można! Obecnie ocenia się, że 2/5 terytorium Holandii to sztucznie stworzone poldery. Stąd też osławione wiatraki w Holandii, które były niczym innym jak przepompowniami wody, które służyły do osuszania terenów. Trzeba przyznać, że stosowano długoterminową politykę terytorialną. Osuszanie takich ogromnych przestrzeni zajmowało kilka dobrych dekad, więc ci, którzy podejmowali takie decyzje, wiedzieli, że owoce swojej ciężkiej pracy zrywać będą najwcześniej ich wnuki.




Automaty w ścianie


Nim na stałe zagościły u nas kebaby i inne fast foody, W Holandii stosowaną inną metodę zaspakajania nocnego głodu. Na ulicach miast stały wmontowane w ściany budynków automaty serwujące gorące krokiety. Wyglądają jak szklane szafki z małymi półeczkami i szufladkami, przez które możesz zajrzeć do środka i zdecydować którego krokieta czy też frykadele masz ochotę spałaszować (zasadniczo wszystko jedno, bo wszystkie są wyjątkowo paskudne). Następnie wrzucamy monetę i otwieramy okienko, aby wyjąć podgrzane danie. Szybko i bezosobowo. Warto zaznaczyć, że holenderskie krokiety nie przypominają tych polskich. U nich to forma zmiksowanego półpłynnego farszu w panierce, opiekanego w gorącym tłuszczu. Smakuje to tylko holendrom. Jednak każdy powinien choć raz spróbować.

Grill Stołowy


Czy znacie jakieś holenderskie danie? Pewnie nie, bo nie ma czegoś takiego jak kuchnia holenderska. To, co jedzą na wielkiej depresji, nie jest jedzeniem, jest pożywieniem albo paszą. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko co tu przyrządzają do jedzenia, składa się z gotowych półproduktów. Byle przygotowanie potraw nie trwało dłużej niż 15 minut. W końcu czas to pieniądz, a pomarańczowi nie lubią wydawać swoich pieniędzy. Mają jednak pewien wynalazek, który fajnie aranżuje kwestię obiadową. To mały grill elektryczny albo forma gorącej płyty, który stawiasz na stole i opiekasz sobie różne produkty we własnym zakresie podczas biesiady. Każdy opiekuje się swoim jedzeniem według swoich upodobań. Grill jest mały, poręczny i łatwy w obsłudze. Po wszystkim wyciągasz grzałkę i myjesz go jak zwykłe naczynia. Wielkim plusem takiego rozwiązania, jest to, że nikt nie jest uwiązany w kuchni, lecz wszyscy mogą siedzieć równocześnie przy stole.

Nóż do sera Gouda



Można śmiało założyć, że kupując jakikolwiek ser żółty w Holandii, będzie to ser Gouda (a raczej Houda; jak wymawiają tutejsi). W markecie można dostać ser krojony, ale prawdziwy koneserzy kupują tylko taki w kawałku. Mamy tu specjalne sklepy branżowe pełne wielkich żółtych owalnych bloków sera, które w zależności od długości leżakowania, nabierają innych walorów smakowych. Mają tu nawet specjalny nóż do sera, który swoim kształtem przypomina łopatkę do nakładania ciasta. Z tym że pośrodku ma szparkę z ostrzem, którym ociera się o ser, krojąc w ten sposób go na plasterki. Faktycznie, gdy już domyślimy się, jak działa to urządzenie, staje się ono bardzo przydatne. W razie czego zawsze nałożysz nim ciasto.

Pisuary uliczne


Nie mylić z potocznym określeniem, grupy aktualnie rządzącej w Polsce. Sikanie w miejscach publicznych to sport narodowy Holendrów. Pomarańczowi, co zrozumiałe lubią, spędzać weekendowe wieczory popijając złoty trunek. Picie piwa (o czym wie każdy, kto stał kiedyś w kolejce do toalety w pubie) powoduje wzmożoną chęć sikania i zwykle nie ogranicza się to do jednorazowej wizyty. Stąd by ulżyć (dosłownie i w przenośni) swoim obywatelom miasta ustawiają uliczne pisuary. Jedne mniej, drugie bardziej odkryte jednak przede wszystkim odgrywające swoją rolę w sytuacjach kryzysowych. Władze wiedzą, że gdy człowiek musi, to musi, więc żeby nie zalewał ulic, koszy na śmieci i murków stawiają mu lepszą alternatywę. Niezbyt to może apetycznie wygląda, ale zawsze to lepsze niż zaszczane nocami ulice.



Leo

Foty z Googla

czwartek, 5 maja 2016

Czesław po Holendersku

Czesław Mówi.


Okazuje się, że nawet do Eindhoven czasem zajeżdżają gwiazdy polskiej estrady. Kilka dni temu zjawił się u nas niejaki "Czesław Śpiewa". Znany artysta (Pan z telewizji jak sam się określa) Czesław Mozil przybył ze swoim koncertem "Solo Act". Choć zdecydowanie koncertem nazwać to ciężko. Było to pewien rodzaj monologu z elementami autobiografii. Coś pomiędzy kabaretem a występem scenicznym. Czasem przeplatany odrobiną muzyki. Choć pan Czesław ograniczał się z reguły do jednej góra dwóch zwrotek i nawet to łączył z żartami.

Czesław, mimo że pod kocykiem autoironii skupiał się na problemie migracji. Sam będąc emigrantem (większość życia spędził w Dani) doskonale rozumie problemy, z jakimi na co dzień borykają się Polacy za granicą. Mr Mozil niemiłosiernie punktował rodaków za brak tolerancji, głupotę i ksenofobię. Sam wspominał, jak w dzieciństwie, obracając się głównie w towarzystwie rodzimej emigracji skupionej wokół polskiego kościoła w Kopenhadze, spotykał się z brakiem zrozumienia wobec innych. Wspomniał, jak odwiedzający jego rodzinny dom rodacy, pomstowali na innych kolorowych imigrantów, gdy tymczasem jego najlepsi koledzy (głównie pochodzenia arabskiego) byli właśnie w pokoju obok.

Czesław opowiadał o kulisach sławy i wszystkimi związanymi z tym problemami. Żalił się na trudności ze zrozumieniem swojej tożsamości na poły polskiej na poły duńskiej. Jak sam zauważył: Jako zdobywca trzech platynowych płyt, Fryderyków i wielu nagród muzycznych był kompletnie anonimowy. Natomiast gdy tylko wziął udział w programach muzycznych jako juror, nagle stał się znany w kraju. Jednak nie dlatego, że miał coś ciekawego do powiedzenia. Ludzie go słuchali dlatego, że mówił z dziwnym akcentem i czasem mylił polskie słowa. (A wy myślicie, że wasze dzieci mieszkające całe życie w Holandii będą inne?).

Zaprzeczał też pogłoskom o swoim rzekomym alkoholizmie, a gdy już to zrobił, kazał sobie przynieść piwo na scenę. (Wiecie jak to jest! Gdy piję piwo, to mówią, że mam problemy z używkami. Gdy jednak pije wodę, to mówią, że pewnie zachlałem i teraz mnie suszy). Pan artysta swoim zachowaniem wywoływał salwy śmiechu. To trzeba mu przyznać, Czesław ma kontakt z publiką. Przez Swoje językowe wygibasy (w przeciwieństwie do śpiewania) potrafi utrzymać ludzi w dobrym nastroju. (Czesław, bo ty tak pięknie recytujesz, zamiast śpiewać — powiedziała mu pani profesor na egzaminie w szkole muzycznej). On nie mogąc wiele na to poradzić, pogodził się z tym faktem i śpiewanie zostawił na wersję z playbacku. Zresztą nie krył się z tym, dokładnie informując publiczność, kiedy włącza nagranie. Zwrócił się nawet z prośbą, żeby nie mieć mu za złe, gdy ustami nie nadąża za tekstem.

Leo

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Polska Wioska

Polska wioska Holandia
    Słyszałem kiedyś o pewnej polskiej hrabiance, która na skutek ciężkich kolei losów, wylądowała w końcu na chicagowskim Jackowie. Mimo że w Ameryce spędziła większość swojego życia, nigdy nie nauczyła się ani jednego słowa po angielsku. Argumentowała to, że nie będzie gadać z tą całą hołotą w ich języku, bo nie widzi takiej potrzeby. Podobne podejście mają niestety nasi rodacy w Holandii, którzy bynajmniej nie pochodzą ze specjalnie arystokratycznych rodów. Zamiast szlacheckiego Hotelu Lambert tworzą raczej lokalny Grójec. Dominującym językiem jest tu polski przeplatany w co drugim słowie wyrazem a jakże — kurwa.



     Polska inwencja, która się przejawia tym, by zrobić wszystko, aby się języka holenderskiego nie nauczyć, jest wręcz niesamowita. Mieszkając na zachodnich nizinach w kilka miesięcy, można sobie zorganizować życie w taki sposób, by nie musieć używać ani jednego słowa w języku lokalsów. Gościnni Holendrzy i tak wychodzą z założenia, że ich język jest nikomu do niczego niepotrzebny i swobodnie komunikują się po angielsku, niemiecku i francusku. Niestety polski jest poza ich zasięgiem. Co prawda moi holenderscy współpracownicy znają kilka istotnych polskich wyrażeń jak: liż mi jaja albo jebać stare baby i moje ulubione — Do domu? Nie ma kurwa do domu. :) to jednak jest zbyt ubogie słownictwo, aby porozmawiać o na przykład o operze albo fińskim teatrze muzycznym.

     Krajanie znad Wisły byli co prawda początkowo wysyłani na koszt lokalnego podatnika na kursy integracyjne i językowe. Nasi w przerażającej większości traktowali te kursy jak dziewiętnastowieczną rusyfikację i z wielkim zapałem robili wszystko by się niczego nie nauczyć. Opór był tak silny, że pragmatyczni Holendrzy dali sobie wreszcie spokój. Sami przyswoili kilka komend (sibko, kurwa sibko), by móc się porozumieć ze swoimi pracownikami. Bo to trzeba oddać naszym rodakom, że solidnością I szybkością pracy, kompletnie przykryli czapką tutejszych (również tych o innych kolorach) pracowników. Możecie być praktycznie pewni, że wszędzie gdzie tylko nie trzeba rozmawiać z klientem, wszyscy fizyczni są Polakami. W niektórych firmach wszystkie formalności kadrowe załatwiane są po naszemu, bo inaczej nie byłoby komu przyjść do roboty.

       Jednak praca to praca, a życie to życie. O ile w robocie można często robić za niemowę, to jednak w codziennym życiu trzeba czasem coś załatwić oralnie. Okazuje się jednak, że nasi również z tym sobie poradzili. Możecie być pewni, że cokolwiek przyjdzie wam załatwić, możecie to zrobić z naszym rodakiem. W takim Eindhoven, gdzie żyje kilka tysięcy miłośników ogórków kiszonych, wszystko załatwisz po naszemu. Fryzjerka – nie ma problemu, jest polka. Księgowa – również. Specjaliści, mechanicy, muzycy, fotografowie — wszystko, czego potrzebujesz. Ostatnio zameldowali się nawet lekarze. W każdy weekend przyjmuje kilku polskich internistów. Jak więc widzicie nawet diagnozę mamy po polsku. W niektórych branżach jest wręcz mordercza konkurencja. Remonty, okna, meble — tam jest do wyboru do koloru. Potrzebujesz porady psychologicznej, a może profesjonalnego wedding plannera, czy też dietetyka. Możesz zamówić portret albo tort urodzinowy, strzelić sobie tatuaż, a jak nie masz czasu, to znajdzie się ktoś, kto zmajstruje za ciebie skręty z tytoniu. Jest nawet wróżka Magda przewidująca twoją przyszłość w Holandii — porady telefonicznie, mailowo lub osobiście. Moim faworytem jest tzw. „Polak za dyszkę”. Potrzebujesz gdzieś dojechać. Nie ma problemu. Jest gość pod telefonem, po całym Eindhoven zawiezie Cię, gdzie chcesz i kiedy chcesz. Stawka, zawsze 10 euro. Seksualnie też można się zaspokoić nie znając języka. Co najmniej kilka okienek w dzielnicy czerwonych latarni obsługiwanych jest przez niewiasty z Polski.

      A zakupy? No przecież. W samym Eindhoven jest 4-5 polskich sklepów. Jest nawet supermarket. Produkty na bieżąco przysyłane z Polski. Co więcej, w dużych holenderskich marketach jest zawsze kącik z produktami znad Wisły. To samo tyczy produktów zgoła niespożywczych. Opony? Jest oponeo.nl, wyjazd zagraniczny? Proszę bardzo – wycieczki.nl. Można by tak długo wymieniać.
Lokalni rodzimi biznesmeni, kręcący lody na swych ziomkach nie dostrzegają tylko jednego. My stanowimy w Holandii zaledwie 1-2 proc. Gdyby rozszerzyć swoją ofertę o lokalsów, to dopiero można by robić interesy. Mówiąc kilka słów po holendersku, można tu przeżyć całe życie w polskiej wiosce. Zastanawiające jest, o ile to życie byłoby pełniejsze, gdybyśmy się nie ograniczali jedynie do nas samych. Może to jest ciekawa nisza. Skoro nie my holenderskiego nie możemy przyswoić, to może Holendrzy jednak nauczyliby się polskiego. Na pewno jest kilku Polaków, którzy nauczą ich gadać po polsku. Tylko sibko kurwa sibko!
Leo

środa, 13 stycznia 2016

Lekarze po Holendersku

Lubicie narzekać na polską służbę zdrowia?
To zobaczcie, jak to jest w Holandii.
       Kilka dni temu zostaliśmy poinformowani w pracy, że jeden z naszych współpracowników, ciężko zachorował na zakaźną chorobę o kryptonimie TBC. Zgodnie z tym, co wyczytywała z biuletynu medycznego nasza pani Manager, szansa na to, że my też wylądujemy w szpitalu w stanie krytycznym, jest stosunkowo niewielka. I ona jest gotowa podjąć takie ryzyko, a my możemy wrócić grzecznie do pracy. Na odchodnym, dodała jeszcze, że pięć osób, które miały najbliższą styczność z pacjentem zero (nazwiska nie podała, żebyśmy się nie stresowali) zostanie poinformowanych listownie, o wezwaniu na badania sprawdzające, mające wykluczyć roznoszenie się choroby dalej. Wujek Google dopomógł sprawdzić, że ta cała Tuberocoś tam, to choroba znana nam jako gruźlica. Gdzie indziej uznana za chorobę wygaszoną w Holandii pojawiła się ponownie, bo ludzie przestali być szczepieni. Wiadomo — szczepionki drogie są. Badania okresowe też więc, zamiast wysyłać ludzi co roku na badania, wysyła się ich raz na kilka lat. Chopin miałby tu przerąbane.


        Lekarz pierwszego kontaktu, a tylko do takiego wolno nam się udać, przypomina dealera leków. Tzn. ty mu mówisz co Ci potrzeba, a on nie badając Cię, ani nawet nie mierząc ciśnienia, sprawdza w Google co to za lek i Ci go wypisuje, albo nie. Układ idealny, o ile jesteś zdrowy. Badania? Po co? Skoro ty wiesz co Ci jest. Pamiętaj jednak, że przed wizytą trzeba umówić termin, w innym przypadku lekarz nas nie przyjmie. Gorzej jednak, gdy zdarzy nam się rzeczywiście zachorować. Najpierw trzeba zadzwonić do rejestracji. Wygląda to mniej więcej tak — czyli ma pan 40 stopni, gorączki, zawroty głowy? Aha! W takim razie proszę przyjść w przyszły czwartek. Gdy jakimś cudem dożyjemy wizyty i w tym czasie samo nam nie przejdzie, lekarz bez większego zagłębiania się w historię choroby zapisze nam Panadol i odeśle do domu. Może ewentualnie rzucić nazwę jakiejś choroby i zaproponować, abyśmy sobie sprawdzili wszystko w internecie.

         Zabawa zaczyna się, gdy będziemy potrzebowali wizyty u jakiegoś specjalisty. I nie mówię tu o kardiologu, czy neurologu. Nawet gdy chcemy się skonsultować z dermatologiem czy ginekologiem nie możemy tak po prostu pójść do przychodni. Najpierw musimy dostać skierowanie od naszego lekarza pierwszego kontaktu. On jednak sprawdza wpierw czy nasze ubezpieczenie pokrywa wizytę u specjalisty, a jeżeli tak jest, to i tak niejako z urzędu nam odmówi i zapisze Panadol. Zgodnie z zasadą do trzech razy sztuka, będzie nas tak odsyłał, aż w końcu zrobimy mu Rejtana w gabinecie. Wtenczas łaskawie wypisze nam skierowanie. Na kolejnym szczeblu, relacja lekarz pacjent wygląda podobnie. Uwaga, jeżeli dostaniemy już wyznaczony termin (31 marca 2019 7.30 rano), to nie można o nim zapomnieć. Jeżeli z jakiegoś powodów nie pojawimy się (bo nam się zapomniało, wyzdrowieliśmy, albo zdążyliśmy umrzeć), to dostaniemy karę pieniężną. 

 
       To może, choć pogotowie w nagłych przypadkach? Niestety, tu również będzie ciężko o doraźną pomoc. Nie tak dawno kolega złamał nogę. Tradycyjnie wykręcił numer ratunkowy, prosząc o dalszą instrukcję i jak najszybszą pomoc, bo ze względów na nadmierne czucie bólu, obawiał się, że tym razem Panadol może być niewystarczający. Pani dyspozytorka zgodziła się, aby rzeczony jegomość pojawił się na ostrym dyżurze, jednak dopiero za pięć godzin, bo teraz było nazbyt tłocznie. Wskazała mu również, który szpital go przyjmie. Jakby przyszedł na ostry dyżur bez wcześniejszego telefonu, musiałby uiścić 50 euro kary. Oczywiście o karetce nie mogło być mowy, przecież jakoś na rowerze z tą złamaną nogą powinien dać radę. Gdy wreszcie po kilkugodzinnym oczekiwaniu w poczekalni dostał się do chirurga, ten go opieprzył, że przybył tak późno, bo kość zaczęła się już samoczynnie zrastać, a trzeba ją przecież nastawić.



       Dlatego jedyna rada na holenderską służbę zdrowia to nie chorować. Aha tu muszę opisać jeden ważny aspekt. W Holandii każdy musi być ubezpieczony prywatnie. Najtańsze ubezpieczenie to ok. 100 Euro miesięcznie i w ramach tego ubezpieczenia będą zapisywać Ci Panadol i to mniej więcej tyle. Co więcej, istnieje tu coś takiego jak ryzyko własne. Znaczy to, że pomimo odprowadzenia składki za ubezpieczenie, to i tak za wszystko musisz płacić dodatkowo do pięciuset euro. Powyżej tej kwoty wyręczy Cię ubezpieczyciel. Również lekarstwa dostajesz za darmo w aptece. Nie ciesz się, bo co kilka miesięcy przychodzi wyrównanie. To znaczy zbiorczy rachunek, który musisz wyrównać swojemu ubezpieczycielowi za te leki co to je potrzebowałeś. Dla porównania w Niemczech ubezpieczenie było jeszcze droższe, bo z pensji schodziło ok. 10 procent, a drugie tyle dopłacał jeszcze pracodawca. W naszym przypadku 560 euro miesięcznie (pensja ok. 2500). Drogo, ale jakoś tam działało (Niemieccy lekarze preferowali unikanie lekarstw i częste otwieranie okien), w Holandii jest taniej, tyle że nie działa. Dlatego, gdy następnym razem będziecie chcieli narzekać na Polską Służbę Zdrowia, to pomyślcie, że naprawdę może być gorzej. Bo w Polsce jak już doczekasz się na wizytę, to ktoś Ci pomoże a w Holandii to tylko Panadol.
LEO