środa, 13 stycznia 2016

Lekarze po Holendersku

Lubicie narzekać na polską służbę zdrowia?
To zobaczcie, jak to jest w Holandii.
       Kilka dni temu zostaliśmy poinformowani w pracy, że jeden z naszych współpracowników, ciężko zachorował na zakaźną chorobę o kryptonimie TBC. Zgodnie z tym, co wyczytywała z biuletynu medycznego nasza pani Manager, szansa na to, że my też wylądujemy w szpitalu w stanie krytycznym, jest stosunkowo niewielka. I ona jest gotowa podjąć takie ryzyko, a my możemy wrócić grzecznie do pracy. Na odchodnym, dodała jeszcze, że pięć osób, które miały najbliższą styczność z pacjentem zero (nazwiska nie podała, żebyśmy się nie stresowali) zostanie poinformowanych listownie, o wezwaniu na badania sprawdzające, mające wykluczyć roznoszenie się choroby dalej. Wujek Google dopomógł sprawdzić, że ta cała Tuberocoś tam, to choroba znana nam jako gruźlica. Gdzie indziej uznana za chorobę wygaszoną w Holandii pojawiła się ponownie, bo ludzie przestali być szczepieni. Wiadomo — szczepionki drogie są. Badania okresowe też więc, zamiast wysyłać ludzi co roku na badania, wysyła się ich raz na kilka lat. Chopin miałby tu przerąbane.


        Lekarz pierwszego kontaktu, a tylko do takiego wolno nam się udać, przypomina dealera leków. Tzn. ty mu mówisz co Ci potrzeba, a on nie badając Cię, ani nawet nie mierząc ciśnienia, sprawdza w Google co to za lek i Ci go wypisuje, albo nie. Układ idealny, o ile jesteś zdrowy. Badania? Po co? Skoro ty wiesz co Ci jest. Pamiętaj jednak, że przed wizytą trzeba umówić termin, w innym przypadku lekarz nas nie przyjmie. Gorzej jednak, gdy zdarzy nam się rzeczywiście zachorować. Najpierw trzeba zadzwonić do rejestracji. Wygląda to mniej więcej tak — czyli ma pan 40 stopni, gorączki, zawroty głowy? Aha! W takim razie proszę przyjść w przyszły czwartek. Gdy jakimś cudem dożyjemy wizyty i w tym czasie samo nam nie przejdzie, lekarz bez większego zagłębiania się w historię choroby zapisze nam Panadol i odeśle do domu. Może ewentualnie rzucić nazwę jakiejś choroby i zaproponować, abyśmy sobie sprawdzili wszystko w internecie.

         Zabawa zaczyna się, gdy będziemy potrzebowali wizyty u jakiegoś specjalisty. I nie mówię tu o kardiologu, czy neurologu. Nawet gdy chcemy się skonsultować z dermatologiem czy ginekologiem nie możemy tak po prostu pójść do przychodni. Najpierw musimy dostać skierowanie od naszego lekarza pierwszego kontaktu. On jednak sprawdza wpierw czy nasze ubezpieczenie pokrywa wizytę u specjalisty, a jeżeli tak jest, to i tak niejako z urzędu nam odmówi i zapisze Panadol. Zgodnie z zasadą do trzech razy sztuka, będzie nas tak odsyłał, aż w końcu zrobimy mu Rejtana w gabinecie. Wtenczas łaskawie wypisze nam skierowanie. Na kolejnym szczeblu, relacja lekarz pacjent wygląda podobnie. Uwaga, jeżeli dostaniemy już wyznaczony termin (31 marca 2019 7.30 rano), to nie można o nim zapomnieć. Jeżeli z jakiegoś powodów nie pojawimy się (bo nam się zapomniało, wyzdrowieliśmy, albo zdążyliśmy umrzeć), to dostaniemy karę pieniężną. 

 
       To może, choć pogotowie w nagłych przypadkach? Niestety, tu również będzie ciężko o doraźną pomoc. Nie tak dawno kolega złamał nogę. Tradycyjnie wykręcił numer ratunkowy, prosząc o dalszą instrukcję i jak najszybszą pomoc, bo ze względów na nadmierne czucie bólu, obawiał się, że tym razem Panadol może być niewystarczający. Pani dyspozytorka zgodziła się, aby rzeczony jegomość pojawił się na ostrym dyżurze, jednak dopiero za pięć godzin, bo teraz było nazbyt tłocznie. Wskazała mu również, który szpital go przyjmie. Jakby przyszedł na ostry dyżur bez wcześniejszego telefonu, musiałby uiścić 50 euro kary. Oczywiście o karetce nie mogło być mowy, przecież jakoś na rowerze z tą złamaną nogą powinien dać radę. Gdy wreszcie po kilkugodzinnym oczekiwaniu w poczekalni dostał się do chirurga, ten go opieprzył, że przybył tak późno, bo kość zaczęła się już samoczynnie zrastać, a trzeba ją przecież nastawić.



       Dlatego jedyna rada na holenderską służbę zdrowia to nie chorować. Aha tu muszę opisać jeden ważny aspekt. W Holandii każdy musi być ubezpieczony prywatnie. Najtańsze ubezpieczenie to ok. 100 Euro miesięcznie i w ramach tego ubezpieczenia będą zapisywać Ci Panadol i to mniej więcej tyle. Co więcej, istnieje tu coś takiego jak ryzyko własne. Znaczy to, że pomimo odprowadzenia składki za ubezpieczenie, to i tak za wszystko musisz płacić dodatkowo do pięciuset euro. Powyżej tej kwoty wyręczy Cię ubezpieczyciel. Również lekarstwa dostajesz za darmo w aptece. Nie ciesz się, bo co kilka miesięcy przychodzi wyrównanie. To znaczy zbiorczy rachunek, który musisz wyrównać swojemu ubezpieczycielowi za te leki co to je potrzebowałeś. Dla porównania w Niemczech ubezpieczenie było jeszcze droższe, bo z pensji schodziło ok. 10 procent, a drugie tyle dopłacał jeszcze pracodawca. W naszym przypadku 560 euro miesięcznie (pensja ok. 2500). Drogo, ale jakoś tam działało (Niemieccy lekarze preferowali unikanie lekarstw i częste otwieranie okien), w Holandii jest taniej, tyle że nie działa. Dlatego, gdy następnym razem będziecie chcieli narzekać na Polską Służbę Zdrowia, to pomyślcie, że naprawdę może być gorzej. Bo w Polsce jak już doczekasz się na wizytę, to ktoś Ci pomoże a w Holandii to tylko Panadol.
LEO