poniedziałek, 8 grudnia 2014

Mikołajki na Pomarańczowo



Czarne Piety i Biskup z Turcji



Holandia to kraj laicki, w szpitalach na życzenie mordują tu staruszków a w sklepach można kupić marihuanę. Przeglądając nieruchomości na sprzedaż można znaleźć budynek nieużywanego kościoła. A do świątyń udają się tylko przyjezdni tu Polacy i muzułmanie. Zwolennicy ramy i pedałów mają jednak swoje świętości, które celebrują z najwyższą uwagą. Jednym z takich dni jest dzień króla (lub królowej, w zależności od tego kto akurat Holendrom panuje) oraz dzień świętego Mikołaja.
W przeciwieństwie do naszej tradycji, Mikołaj lub w miejscowym narzeczu Sinterklaas wcale nie mieszka na biegunie polarnym, lecz w Hiszpanii. A jego przybycie przypomina papieską pielgrzymkę do kraju. Mniej więcej na trzy tygodnie przed samym świętem Mikołaj przypływa swoim Jachtem (nie jakimiś tam reniferami) do Goudy (miasto portowe znane z wyrobu sera oczywiście). W telewizji państwowej odbywa się relacja na żywo. Na trasie przemarszu Mikołaja i jego pomocników czyli czarnych Pietów ustawiają się tłumy dzieci i młodzieży. Wszystko relacjonują rozsiani na trasie dziennikarze. Całość odbywa się na poważnie w jak najbardziej profesjonalny sposób. A każde dziecko w kraju siedzi przed telewizorem i z wypiekami na twarzy ogląda co też Biskup z Turcji choć przybyły z Hiszpanii (ten oryginalny podobno) ma do powiedzenia. Następnie ekipa Mikołaja rusza w kraj i odwiedza różne miasta  i zabawia dzieciaki. Kto był na papieskiej pielgrzymce to powinien kojarzyć o co chodzi. Miasta przystraja się światłami, trawę maluje na zielono a w witrynach sklepów pojawiają się zaproszenie dla Sinterklaasa i kolegów.
Wraz z dziadkiem w czerwonej pelerynie, przypływają również czarni pomocnicy. Chłopaki są pomaziane czarną pastą do butów i przebrane w kolorowe XVIII wieczne stroje. Według legendy Zwarte Piet w dzień szlajają się po mieście i rozdają dzieciakom ciasteczka. Nocami zaś zasuwają po dachach i kominach i w imieniu Mikołaja (Hiszpan, więc wiadomo że mało robotny) upychają prezenty dla grzecznych dzieci. Ich obecność można sprawdzić wsadzając wieczorami marchewki do butów. Jak Zwarte Piet (albo rodzic co bardziej prawdopodobne) był w domu to rano zamiast tej marchewki w bucie powinna być jakaś mała niespodzianka. Więc jeżeli dziecko co noc wsadzi coś do kalosza (a rodzice nie zbankrutują) to przez trzy tygodnie będzie dostawało jakiś mały upominek by finalnie 6 grudnia zgarnąć jakiś porządniejszy prezent. Może dlatego, według statystyk Holandia to najlepszy kraj do życia dla dzieci.

Od jakiegoś czasu Holendrzy mają jednak pewien problem z Czarnym Piotrusiem. No bo on jest czarny. A to się nie podoba czarnym. Dlatego co poniektórzy politycy próbują robić pewne podchody co by tego Piotrusia jednak na czarno nie wymalowywać, jako że to niepolityczne, nieetyczne i nie jakieś tam jeszcze. Tak oto dwustuletnia tradycja zderza się z falą emigrancką. I jak tu nie lubić przyjezdnych. Postać czarnego pomagiera i tak mocno ewoluowała bo jeszcze kilkanaście lat temu dzieci się straszyło że ten cały Piotruś o osmalonej facjacie daje grzecznym, ale równocześnie porywa niegrzecznych wsadza do wora i zabiera ze sobą do Hiszpanii. Przyznaje, że gdy za oknem zimno i pada i piździ (a tak bywa tu regularnie) to wizja przejazdu do Hiszpanii kojarzy mi się znacznie ciekawiej. Holendrzy jednak traktują Hiszpanów historycznie jako okupantów. Próbowano to jakoś tłumaczyć, ze oni są czarni od wchodzenia do kominów itp. Legenda mówi jednak że Sinterklaas kupił etiopskiego chłopca na targu niewolników w Mirze. A następnie podarował mu wolność. Ten zaś z wdzięczności towarzyszył dalej biskupowi z Turcji i razem czynili dobre uczynki. Co więcej do drugiej wojny światowej Zwarte Piet był tylko jeden. Jednak po wyzwoleniu przez aliantów stacjonujący ty Kanadyjczycy nie mogli się zdecydować kto będzie odgrywał Piotrusia dla lokalsów i w końcu przebrali się w kilku. Od tej pory Mikołaj ma cały zastęp czarnych pomocników.
Póki co w tym roku Zwarte Piete były rzeczywiście zwarte a dzieciom również tym zwarte nijak to nie przeszkadzało. Widziałem to w szkole Krzysia. Bo oczywiście do nich również dotarł Mikołaj. A jak już dotarł to został cały dzień. Sinterklaasowi towarzyszyło dwóch pomagierów w kolorze czarnym oraz jeden przebrany nauczyciel który pomalować już się nie zdążył. Dzieciaki odśpiewały czerwonemu dziadkowi kilka piosenek, zatańczyły, wręczyły laurki. W rewanżu Papa Smerf obdarował nielatów małymi upominkami (Uwaga nikt nie ściągał kasy na te upominki od rodziców jak to szkoły mają u nas w zwyczaju. Można? Można!). Co ciekawe najbardziej szczęśliwe i zachwycone były dzieci pochodzące z kontynentów innych niż europejskie (Krzyś chodzi do szkoły dla obcokrajowców, aby potem wskoczyć do normlnej placówki). To właśnie mali Somalijczycy, Arabowie, czy Azjaci cieszyli się najbardziej. To ich buzie były cały czas uśmiechnięte i praktycznie nie schodzili Mikołajowi z kolan. Moja latorośl wraz jego nie zwart kolegami byli nieco zblazowani. Przecież to oczywiste że przychodzi facet głaska ich po głowie i daje upominki. Szkoda gadać. Natomiast pozostałe dzieciaki bawiły się naprawdę świetnie. Na pożegnanie Sinterklaasa krzyczeli, że czekają w przyszłym roku. Jestem pewien, że było im wszystko jedno, czy roztańczone Piety były czarne, zielone, czy seledynowe. Ważne że były a dzieciaki się bawiły.

Leo
Foty z Googla.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Rowery bez trzymanki



Jak Holandia to muszą być rowery

Kilka dni temu w Głosie Syjonu (czytaj dalej Gazeta Wyborcza) opublikowano zdjęcia z najpiękniejszej ścieżki rowerowej na świecie. Trasa długości kilometra jest w nocy podświetlana, a mozaika kamyczków tworzy konstelacje świetlne nawiązujące do dzieł Van Gogha. Okazało się, że ta ścieżka znajduje się we wsi obok, więc trzeba by tam pojechać. (zapraszam zainteresowanych) Zresztą to bez znaczenia, czy ścieżka jest w Eindhoven czy Groningen, bo w Holandii wszędzie jest blisko i wszędzie możesz dojechać rowerem. A co najważniejsze, nigdzie nie jest pod górę. Państwo inwestuje w ścieżki dla rowerów, tak aby dało się dojechać w każdy zakątek kraju bez Konieczności zsiadania z dwóch kółek. Ścieżki rowerowe są imponujące. W naszym mieście jest nawet podwieszane rondo dla bicyklów, żeby nie musieli kolidować z ruchem samochodowym. Standardem są też parkingi dla rowerów przed sklepami czy restauracjami. A przed dworcem głównym widać wręcz całe pola rowerów. W dodatku prawie wszystkie są czarne.

Potwierdzam stereotypy. W Holandii wszyscy jeżdżą na rowerach. Jednak decydującym aspektem wcale nie jest zdrowie, czy ekologia. Po prostu tu inaczej się  nie da.  Przejazd miejskim autobusem w jedną stronę kosztuje 3,5 euro. Natomiast zaparkowanie samochodu w centrum miasta to wydatek rzędu 2 euro za 15 minut. Prosty rachunek pozwala zrozumieć, że rower to jedyna sensowna możliwość lokomocji. Dlatego jeździmy i my.
Pierwsze przygody z jednośladem nie były jednak zbyt udane. Krzyś już trzeciego dnia wsadził nogę w szprychy, więc przez tydzień miał przyjemność chodzić w gipsie. Na szczęście nic mu nie dolega i teraz już sam dzielnie pedałuje co rano do szkoły. Dzięki temu na ulicy wyglądamy jak typowi Holendrzy. Musimy jednak jeszcze trochę popracować nad tempem bo wyprzedzają nas nawet emeryci. To zresztą jest niesamowite. Człowiek jedzie, z całych sił pedałuje, a tu co chwile, ktoś go wyprzedza. Normalnie można wpaść w kompleksy. Ja póki co biorę już kury domowe z zakupami i emerytów. Ale do przedstawicieli innych klas ciągle mi brakuje pary w nogach.
Niektórzy mówią, że wielbiciele Goudy rodzą się już z rowerami pod dupą. I coś w tym jest. Prawdziwego holendra poznasz nie tylko po tym że potrafi przejechać całą trasę z domu do pracy bez trzymanki. Sam widziałem ludzi którzy jadąc i nie zwalniając potrafią zdjąć sobie bluzę przez głowę. Albo pisać dwoma rękami smsa przejeżdżając przez ruchliwe skrzyżowanie. Standardem jest też, jeżdżenie z parasolem w ręku gdy pada deszcz (a pada codziennie). Co ciekawe, nikt tu nie używa kasków rowerowych a foteliki dziecięce wcale nie są standardowym wyposażeniem roweru matki, która co rano odwozi dziecko do szkoły. Przecież dziecko może siedzieć i na ramie albo bagażniku.
Gdy wnosiłem Krzysia z krwawiącą nogą na ostry dyżur, pani w okienku od razu powiedziała. – O wypadek rowerowy. Pytam skąd wie, a ona odpowiada, że to standardowe kontuzje młodzieżowe. Fatycznie na ostrym dyżurze prawie wszyscy poszkodowani byli ofiarami wypadków z użyciem roweru. To też mnie nie zdziwiło, bo jeżdżenie na tych rowerach przypomina trochę wolną amerykankę. Na skrzyżowaniu rowerowym, nigdy nie wiadomo kto ma pierwszeństwo. Zwykle ten kto jest szybszy. Mimo to, ten ruch jakoś zachowuje płynność, a wypadki nie są, aż tak częste jak mogłoby się wydawać. Do teraz nigdy nie sądziłem, że na rowerze można wyprzedzać na trzeciego, albo jeździć na czołówkę. Teraz już wiem, że owszem da się, a przed wypadkiem musi cię ratować twoje własne przyspieszenie lub też może przypedałowanie i refleks.

Co więcej, normą jest jeżdżenie na rowerze nocą po ciemku bez świateł a nawet odblasków. Jak już wspominałem nikt nie zhańbi się założeniem kasku, albo odblaskowej kamizelki. Co istotne jakość i sprawność rowerów też zostawia wiele do życzenia. Ważne jest tylko żeby były dwa koła i łańcuch. Reszta to już improwizacja trzymająca się na taśmie klejącej. Powód jest dość prozaiczny. Jako, że Holandia do kraj gdzie na 16 milionów mieszkańców przypada 20 milionów rowerów. Statystycznie przypada też najwięcej złodziei rowerowych. Rowery giną szybciej niż jeżdżą. Dlatego, nikt specjalnie nie inwestuje w swój jednoślad, bo wysoce prawdopodobne, że za chwilę będzie nim jeździł ktoś inny. Tak tak, to wszystko w kraju wysokiej zachodniej kultury i wysokiego zaufania społecznego. Oczywiście i nasi liczni rodacy, szybko przejęli ten holenderski zwyczaj, więc jesteśmy na piętnowani. Dlatego kolejnym elementem każdego roweru jest nieodłączny żelazny łańcuch, często cięższy od samego roweru. Niektórzy nawet przypinają dwa albo trzy, ale na niewiele to się zdaje.

Statystyki mówią, że rocznie ginie 800 tysięcy rowerów, za to kolejny milion jest w to miejsce kupowany. Zastanawiam się, nawet czy nie zrobić jakichś charakterystycznych nacięć na ramie od rowery, aby sprawdzić, za ile lat znów kupię sobie mój stary ukradziony rower. Złodzieje, nie mają też za dużo pomysłów co robić z tymi wszystkimi rowerami. Dlatego szacuje się że codziennie w Amsterdamie do kanałów „wpada” 50 rowerów. Tyle ich tam w wodzie leży, że utrudniają żeglugę. Dlatego władze ostatnio wzięły się da wyławianie ich z rzek. Niestety nie napisali co będą z nimi potem robić, ale za pewne część z nich i tak zaraz znowu „wpadnie” do kanałów.
Rower może być też dobrą wymówką do spóźnień w pracy. Holandia jest prawdopodobnie jedynym miejscem na świecie, gdzie pracodawcy i nauczyciele uwzględniają tłumaczenie, że złapało się gumę na drodze. Podobno można korzystać z tej wymówki bez konsekwencji nawet kilka razy do roku. Oby tak dalej, bo moje opony są już mocne zjechane, więc wymówkę już mam. Teraz muszę tylko znaleźć pracodawcę. 

 
P.S. Wysyłając podanie o prace, należy zaznaczyć w odpowiednim miejscu, ile zajmie Ci dojazd na rowerze domu do pracy. Dopiero w drugiej kolejności wymienia się auto jako transport własny.
Leo

Foty z Googla

wtorek, 4 listopada 2014

Kilka słów po Holendersku

Kilka słów o języku Flamandów


Wszyscy, którzy twierdzą, że język holenderski to pomieszanie języka Niemieckiego z Angielskim prawdopodobnie nigdy nie byli w Holandii. Tak się złożyło, że w pewnym stopniu potrafię się komunikować z w obu powyższych językach a dalej ni w ząb nie rozumiem co oni (Holendrzy) do mnie mówią na ulicy. Na całe szczęście twórcy wiatraków są świadomi, że ich język nie nadaje się do mówienia I dość skutecznie mówią w innych językach. Tu praktycznie każdy mówi swobodnie w mowie Szekspira. Choćby dziś podchodzi do mnie nawalony kloszard w supermarkecie i bredzi coś pod nosem. - Jingle pliz - mówię do niego ja. A on nieco bełkotliwym głosem, zwraca się do mnie oksfordzką angielszczyzną z pytaniem czy bym kupił czekoladki za trzy euro, bo jemu się wydają nieco za drogie. Po wymianie kilku grzeczności, w trakcie których mój drogi holenderski rozmówca o mało nie zwymiotował mi na buty, doszliśmy do wspólnego wniosku, że owszem trzy euro to za dużo i że on ich kupować nie musi.
Podobnie ma się tu rzecz z językiem niemieckim. Wystarczy spytać o coś w szwargocie braci Niemców i już Holendrzy odszwargotają nam w korrekt Deutsch z verb am ende. Nie umiem spytać ale podobno po francusku też potrafią nie tylko całować. Generalnie więc na ulicy nie ma problemu z komunikacją. Programy telewizyjne również nadawane są w przeważającej części w oryginale z napisami. W standardzie jest też telewizja brytyjska, niemiecka, francuska, hiszpańska i włoska. Polskiej oczywiście nie ma, bo widocznie 250 tysięcy obywateli to za mało, aby emitować Tv Polonia nad holenderską depresją. Oni tu nawet niektóre reklamy w telewizorni nadają z oryginale, żeby brzmiało bardziej profesjonalnie.
Wracając jednak do mowy ludzi w chodakach trzeba przyznać, że potrafią obrażać nas polaków na każdym kroku. Tu generalnie wszystko zaczyna się od słów Huis - dobrze (czytaj Chuj ale nie chujowo). Dalej, rano mówią ci Goeie Morgen (co ponownie czytamy jako chuje morgen), później jest chuj tag, i tak dalej i tak dalej. Na drogach nie jest lepiej. Jedziesz sobie na parking a tam pisze Vrij i nie wiem czy mam to rozumieć wryj się na wolne miejsce, czy też w ryj dostaniesz jak sobie nie pojedziesz gdzie indziej. Pewne błędy językowe działają też w drugą stronę. Chcieliśmy wynająć dom (te huur), więc mówię jak piszą i wyszło, że zamawiam sobie panienkę lekkich obyczajów.
Równie trudno jest z nazwami holenderskich miast. Niedaleko od nas leży sobie 's-Hertogenbosch, nawet nie umiem tego napisać fonetycznie. Holendrzy też nie potrafią więc mówią po prostu Den Bosch. Poznałem też jednego faceta z depresji, który pochodził z czegoś co brzmiało mniej więcej „hryhrohrynijen” mówi, że to duże miasto na północy. Kurcze myślę sobie, że „duże” to pojęcie względne, ale nic mi na mapie nie pasowało. W końcu pokazał mi palcem Groningen. I tak tu jest mniej więcej z wszystkim.

Na szczęście Holendrzy to naprawdę fajni ludzie i zawsze idzie się z nimi jakoś dogadać. A jak ktoś się boi albo nie umie mówić w obcym narzeczu to zawsze może mówić po polsku. Jest nas (Meksykanów Europy) tutaj tylu, że zawsze znajdzie się ktoś w zasięgu głosu, kto pomoże wam coś przetłumaczyć. Najlepiej to widać w szkole Krzysia. Dodam, że młody człowiek chodzi do specjalnej szkoły dla inastrańców. Chodzi o to aby dzieciaki mogły jak najszybciej rozumieć bajki na Cartoon Network a przy okazji w przyszłości pójść do normalnej szkoły dla chodakowców. Okazało się, że w klasie mojego syna jest jakieś siedmioro polskich nielatów, którzy zamiast uczyć się buszują po szkole i szaleją na podwórku. Oprócz tego Krzyś ma jeszcze kilka dziewczynek z Somalii, Turka, Syryjczyka i parkę z Iraku. Jest nawet Chinka co umie po niemiecku. Włoszka, Rumunka, Bułgarka i chyba Erytrea. Oczywiście moje dziecko jako mały konfederat z ku klux klanu za najlepszą przyjaciółkę dobrał sobie małą szwedkę. I siedzą sobie we dwa blade blondyny w klasie i uczą się tego całego chujmorgen. Co gorsza wiem, ze mnie też to czeka. Pytanie tylko czy mi też się trafi jakaś szwedka :)

P.S. - podobno mamy szczęście bo w Północnej Brabancji ludzie mówią bardzo dobrze i wyraźnie po Holendersku. Przyznam, że nie zauważyłem.
Leo
Foty z Googla