środa, 11 listopada 2015

Kierowanie na pomarańczowo

Ciężko być holenderskim kierowcą
    Jeździć samochodem w Holandii to prawdziwa udręka. Mimo prawdopodobnie najgęstszej w Europie sieci autostrad, równych jak stół szos i niewielkich odległości, poruszanie się po tym kraju nastarcza wiele problemów. Nawet nie chodzi o to, że mamy tu najdroższe paliwo w na Starym Kontynencie. Nie będę już tu wspominał o podatkach od samochodów, które często przekraczają rzeczywistą wartość pojazdu. Pominę milczeniem holenderski park maszynowy, którego średnia wieku jest starsza nawet od tego jeżdżącego po polskiej Ścianie Wschodniej.


     Najgorsze w tym płaskim kraju są ograniczenia prędkości. Jako osoba skąpa i z natury ostrożna, staram się jeździć zgodnie z przepisami. Jestem świadomy, że mandaty w Zachodniej Europie, znacząco odbiegają poziomem nawet od nowego polskiego taryfikatora wykroczeń drogowych. No ale bez przesady. Stosując starą polską zasadę. Limit prędkości plus 10km/h gratis, plus kolejne 10km/h, bo przecież zdążę wyhamować, plus kolejne 10km/h tolerancji – wychodziłem z założenia, że i tak jeżdżąc rozsądnie, nie rozbiję banku. W końcu od prawie roku podróżowałem polskim autem (krakowskie blachy) po wielkiej depresji i nigdy nikt się o mnie nie upominał. W końcu po prawie roku, ze względu na szacunek do króla i jego wydatków, postanowiliśmy przerejestrować samochód na żółte holenderskie numery. Przyznaje, że w decyzji pomógł nam list od tutejszego urzędu podatkowego, który grzecznie zapytywał, czy aby nie mam takowego pojazdu, za który mógłbym uiszczać drobną opłatę na utrzymanie dróg. Ponieważ, list spowodował, że w razie kontroli, udawanie niepiśmiennego głupa z Europy wschodniej, nie wchodziło już w rachubę, postanowiliśmy się ucywilizować. Krótkie wyliczenia podatku za dotychczasowego Diesla combi, szybko przekonały nas do zmiany środka lokomocji na inny, tańszy w opłatach model. W ten sposób zamiast czerwonego Auta mamy nowsze mniejsze za to zielone.


     I wszystko było pięknie! Cenę kredytu, ubezpieczenia, podatku, paliwa (jakieś dwie średnie krajowe) jakoś wkalkulowaliśmy w budżet. Czego się nie robi dla jego wysokości! Aż po dwóch tygodniach dostaliśmy pierwszy list od miasta Eindhoven. List stwierdzał, że Zielony, jechał za szybko i należy się 33 Euro. I to był szok, bo pomiar prędkości wyniósł 57 km/h na drodze do 50. Jako że błąd pomiarowy wynosił 4km/h, zostało stwierdzone, że wykroczenie było poważne, bo wynosił aż 3 km/h. Przyznaje, że był to pewien szok. Dlatego skierowałem słowa potępienia w kierunku żony. Na co moja połowica czarno na białym, wykazała mi, że tego dnia to ja kierowałem. Temat rozniósłby się po kościach, gdyby nie to, że w następnym tygodniu, przyszedł następny list. Pomyślałem — może to ponaglenie — ale nie, nic podobnego. Tym razem było 70 euro, a limit przekroczony o jakieś 6 km/h. Nie trzeba było czekać długo, a zaraz pojawiły się kolejne kwoty i kolejne ulice, na których stały zainstalowane radary.

    Szybko i boleśnie się przekonaliśmy, że radary są praktycznie na wszystkich ulicach w tym zafajdanym mieście. Limity też są brane z kapelusza. Przez cztery lata jeżdżenia po Niemczech nauczyłem się, że znaki drogowe są stawiane w jakimś celu. I jak stoi napisane 80 na zakręcie, to możesz być pewien, że jadąc 90, to cię z tego zakrętu wyrzuci na pobocze. W Holandii takich zasad nie zauważyłem. Wszędzie jest 50, za miastem 80 (ale i tak są wszędzie dodatkowe ograniczenia). Na autostradach zaś z reguły 120. Są jednak wyjątki. Między Amsterdamem a Utrechtem przez 30 kilometrów jest sześciopasmowa Autostrada, na której nie wolno przekroczyć stu na godzinę. Radary zaś rozstawiono co pięćset metrów. Powiem szczerze, że taka ślimacza jazda po drodze przypominającej lotnisko powoduje sporo frustracji. Czasem jakiś Krezus się wyłamuje i jedzie ze 110, po chwili jednak błysk flesza przypomina wszystkim, że cena przejazdu tego pana właśnie znacząco wzrosła.


    Całe szczęście, że Holendrzy z rzadka wysyłają upomnienia do Polszy, bo pewnie przez ten rok uzbieraliby u mnie na mały odrzutowiec. Pewnie, jakbym wiedział, ile będę musiał się dodatkowo dokładać do budżetu miasta, to pozostałbym przy stary pojeździe igrzecznie udawał idiotę dalej. Niestety za późno. Teraz znowu siedzę i wypatruje listonosza z kolejnym listem od władz miasta. Rozumiem też, dlaczego moi wszyscy sąsiedzi wożą się takim szmelcem. Faktycznie, jeżeli każdy jadąc do sklepu musi doliczyć co najmniej 33 euro (w jedną stronę), to ciężko sobie pozwolić na lepsze i broń boże szybsze auto. To też tłumaczy, dlaczego miłośnicy koloru pomarańczowego tak głośno protestowali przeciwko opłatom za drogi w Niemczech. Po prostu tylko na niemieckim autobahnie holender może wcisnąć czwarty i piąty bieg i mieć odrobinę przyjemności z jazdy.
Dlatego moi drodzy pamiętajcie. Po przekroczeniu granicy w Venlo, noga z gazu. Bo inaczej wizyta w Holandii zostanie wam na długo w pamięci (waszego rachunku bankowego).
Leo
Foty z Googla

piątek, 25 września 2015

Nie taki Arab straszny jak go u nas malują.

   Od kilku tygodni, cała Polska drży z obawy przed zalewem imigrantów z Syrii. Ilości Hejtu wylewanej na tych strasznych uchodźców, którzy pragną zabrać nasze domy, wygryźć nas z pracy i co najgorsze jawnie spacerować po naszych ulicach, sięgają zenitu. Wszyscy się wypowiadają, bo jak wiadomo — Polak zna się na wszystkim i nie jedno już widział. Mam pytanie, czy ktoś z tych plujących jadem obrońców chrześcijaństwa (religia pokoju i współczucia) zna jakiegoś Syryjczyka? Tak się składa, że chodziłem na kurs językowy z uciekinierami z Syrii. Zaprzyjaźniłem się nawet z jedną rodziną. Kilka dni temu zaprosili nas do siebie na śniadanie. Było bardzo miło, nikt nas nie nawracał, nie otruł, nie widziałem też bomb domowej roboty w szafce pod telewizorem. Zamiast tego widziałem rodzinę, która zostawiła wszystko w bombardowanym mieście I uciekła przed wojną do Europy. Co więcej, syryjska kuchnia jest przepyszna.



Malek mieszkał w Damaszku z żoną i trójką dzieci. Pracował w sporej firmie menadżerskiej, jak sam mówi — wyciągał na rękę ok. 2 tys. euro. To pieniądze, za które w Syrii całkiem nieźle się żyło. Nigdy nie planował wyjeżdżać, dom, samochód, wakacje w Dubaju, normalne życie, w normalnym kraju. Pewnego dnia poszedł do pracy, ale w miejscu budynku był tylko lej w ziemi. Życie, które kochał, się skończyło. Nie opowiadał się za Asadem ani za rebeliantami, w ogóle nie opowiadał się za niczym. Po kilku miesiącach koczowania w domu, gdy ani reżim, ani jego przeciwnicy nie osiągali żadnej przewagi. Postanowił, że woli ratować rodzinę na własną rękę. Spieniężył wszystko, co miał. Przedostał się najpierw do Turcji. Potem autobusem dojechał na wybrzeże. Trafił do motorówki, która przepłynęła do Grecji. Za wszystko był oczywiście srogo liczony. Wszystko miało swoją stawkę. Gdy ogląda teraz telewizje, to jego podróż wydaje mu się jak wycieczka z siedmiogwiazdkowego biura podróży. Droga, ale względnie bezpieczna. W Grecji kupił dowód osobisty. Nie zgadniecie od obywatela jakiego kraju. Właśnie... legitymując się chwilowym obywatelstwem RP, kupił bilet lotniczy i przeleciał z Aten do Eindhoven. Tak... umiał kupić bilet przez internet. Bo może trudno w to uwierzyć, w Syrii też mają linie lotnicze, telefony komórkowe i hotele pięciogwiazdkowe. No, a przynajmniej jeszcze niedawno mieli. Jedyne czego Malek nie umiał to wymówić swojego tymczasowego nazwiska. Zapamiętał tylko, że na imie ma Zygmunt (choć wymowa zdradzała bardziej, że nazywa się Sigmut). Dowodu, już nie ma. Zgodnie z umową, zaraz po wylądowaniu złamał go na pół i wyrzucił. Holendrzy szybko nadali mu status uchodźcy i pomogli sprowadzić rodzinę z Turcji. Dostali domek w niewielkim miasteczku koło Eindhoven, kurs językowy i kieszonkowe.


     Nie obyło się bez pewnych trudności. Holenderscy urzędnicy byli bardzo zaskoczeni, że Malek nie dość, że wie jak wygląda laptop, to jeszcze potrafi go obsługiwać. Pytali go też, czy umie jeździć samochodem. Na wszelki wypadek odpowiedział, że w Syrii na uniwersytet jeździł konno a czasem na mule. Po przetłumaczeniu dokumentów, ku pewnemu zaskoczeniu okazało się, że o dziwo Malek ma prawo jazdy. W ogóle Malek był dość zaskakujący, bo płynnie mówi po angielsku i nie przystawał do stereotypu araba. Jego żona Gurup też na studiach ekonomicznych nauczyła się mówić w obcych językach. Dziwne. Malek stara się nauczyć, żyć od nowa. Wie, że mimo studiów i zawodowych osiągnięć ciąży na nim piętno sprzedawcy arbuzów. Trochę to smutne, ale Holendrzy widzą go tylko w ten sposób. Zaczął nawet pracę jako dostawca jedzenia w restauracji. Jak sam mówi, traktuje to bardziej hobbystycznie, bo ile zarobi, tyle jest mu odciągane z zapomogi, którą dostaje od rządu jego królewskiej mości. Ale i tak woli pracować. Dzieciaki chodzą do tej samej szkoły, w której zaczynał Krzyś. O swoim państwie opowiada z nutką goryczy — wie, że raczej nie uda mu się tam już wrócić.

    U Malka poznaliśmy też drugą rodzinę z Syrii. Przyszli (sic!!!!) do nich dwa dni wcześniej prosto z Syrii. Na piechotę, wcale nie znaczy, że taniej. Oni za kilkutygodniowy transfer rodziny z trójką małych dzieci zapłacili różnym przemytnikom 8 tysięcy euro. Zabrali ze sobą jeszcze piętnastoletniego sąsiada. Niestety jego rodziny nie było stać na opłaty dla przemytników. Chłopak jest więc sam. Wszyscy mieszkają tymczasowo u Malka, bo na boga, w obliczu katastrofy trzeba sobie pomagać. Pokazywali swoje zdjęcia z podróży. 39 osób na małym pontonie. Wszyscy się szczerzą do zdjęcia. A co mają robić? Płakać? Tak wszyscy mają smartfony, a co mają mieć przenośny telegraf? A może powinni wysyłać kruki z wiadomością. W naszych mediach mówi się, że uciekinierzy to sami mężczyźni. Nie sądzę, bo mój Syryjczyk przytargał ze sobą żonę i trzy córeczki.

    Uciekinierzy opowiadali też o mafii przemytników. O braku współczucia i wysokich stawkach za wszystko. Przerzuty przez zieloną granicę, posiłki, transport, całość w pełni zorganizowane. Trochę jak auto z salonu, za każda dodatkowa opcja płatna ekstra. Niebezpiecznie? No może trochę. Czy dzieciom jest smutno? Tak, najbardziej dlatego, że w Syrii musieli zostawić psa. Co teraz? No nic, spróbują rozpocząć życie na nowo. Do Polski się nie wybierają, wiedzą, że nie jest to kraj wystarczająco bogaty, by mógł im pomóc. Malek mówi, że poznał już kilku Polaków w Holandii. Bardzo mili ludzie, pomagają mu, wspierają, dodają otuchy. Z początku nieufni, nawet trochę wrodzy, jednak gdy się do niego przekonali, okazali się bardzo sympatyczni. Polacy to dobrzy ludzie, wierzę w to – mówi Malek.


P.S. Boimy się tego czego nie znamy, ale trzeba czasem okazać trochę serca.

czwartek, 3 września 2015

Wózki widłowe w Holandi

Zaszczyt mnie kopnął.

    Kilka dni temu w firmie, której mam przyjemność pracować, zostałem wezwany do biura. Pani kadrowa popatrzyła na mnie spode łba i groźnym tonem spytała mnie czy wiem, po co tam się znalazłem. Wzruszyłem ramionami oraz dopowiedziałem, że obiło mi się o uszy, coś o jakimś szkoleniu, ale jej ton wskazywałby na coś zgoła innego. Pomny złych doświadczeń z poprzedniej firmy, gdzie najpierw mnie pochwalono, a następnie w przeciągu tygodnia zwolniono, postanowiłem grać na zwłokę. Udałem więc wielkie zaskoczenie, mając w pamięci, że tu też mnie ostatnio chwalili. Tak panie Osuchowski, w przyszłym tygodniu zaczyna pan szkolenie na Reach'a. Bardziej stwierdziła, niż spytała mnie. Szkolenie trwa tydzień i odbywa się w Venlo (50 km stąd). W tym czasie nie będzie pan zarabiał, musi pan też dojeżdżać na własną rękę i koszt. Co więcej, jest pan zobowiązany przez rok pozostać wierny naszej firmie. W zamian my panu to szkolenie finansujemy. Wyraziłem moje wielkie uznanie za ogromną hojność mojej firmy. Skomplementowałem kolczyki pani kadrowej, zachwyciłem się ogromem możliwości stawianym przez firmę i spytałem, czy skoro mam podpisać cyrograf na rok, to czy dostanę również pomoc w nadrzędnym dla mnie względzie dofinansowania kursu językowego. Pani prychnęła w moją stronę i powiedziała, że szkolenie jest warte tysiąc euro, a to i tak dwa razy więcej niż mógłbym się po tej firmie spodziewać. Przypomnę tu, że firma ta codziennie wysyła w świat sprzęt warty po kilkaset tysięcy euro.


    Nie należy jednak być pazernym, w końcu takie szkolenie to jakby nie było ważny krok w mojej karierze logistyka na Holenderskiej ziemi. Tu należy wyjaśnić, że Reach Truck to taki wózek widłowy, który sięga na kilka pieter w górę, podnosi towary o ciężarze dwóch ton i wszystko to w piekielnie ciasnych trzewiach hali magazynowej. Trzeba sporej precyzji, wiedzy przestrzennej i nadwyraz silnych mięśni grzbietu (ciągle zadzierasz głowę, patrząc na półki tłoczące się kilka metrów nad tobą), by stać się dobrym reacherem. Poza tym taka maszynka, to typowa zabawka dla dużych chłopców. I każdy z nas na pewno chętnie by się czymś takim pobawił. W rzeczy samej szkolenie było super.

    Oczywiście zaszczyt szkolenia się za cudze pieniądze (a jak już wspominałem kilka razy, Holendrzy nie są skorzy do nadmiernej hojności) to prawdziwa rzadkość. Stąd pełni entuzjazmu stawiliśmy się na spotkanie. Przywitał nas były żołnierz armii holenderskiej, który z niewiadomych dla nas, siebie i armii przyczyn stał się trenerem widłowym. Przyznam tu, że szkolenie miało raczej luźny charakter. Po nudnej części teoretycznej, gdzie dowiedzieliśmy się tak ważkich niuansach, jak to że szesnastolatkowie pod pewnymi warunkami (poznaliśmy te warunki) też mogą mieć uprawnienia na wózki widłowe. Jako że nikt z nas od dawna nie ma szesnastu lat, temat wydał nam się nieco zbędny i przeszliśmy dalej. Na szczęście, naszego wykładowcę również nudziło to całe wykładanie, więc po dwóch godzinach przeszliśmy do działań praktycznych. Najpierw pokazał nam kilka śmiesznych filmików na YouTube, aby pokazać, co da się zrobić tym sprzętem i czego nam oczywiście robić nie wolno. Pomny, że moje popisy też mogą trafić do internetu, zasiadłem do pojazdu o swojskobrzmiącej nazwie Jungheinrich. Po kilku słowach wstępu zaczęliśmy zabawę w wywracanie słupków, zrzucanie palet, spychanie pudełek itp. To niesamowite z jaką lekkością i precyzją, można sterować maszyną ważącą grubo ponad trzy tony. Dostawaliśmy różne zadania z gwiazdką. Na przykład jak przewieźć poziomą czterometrową belkę przez bramę, która się rozsuwa jedynie na dwa metry albo jak kierować pojazdem, kiedy ładunek przesłania nam całą widoczność.



    Musieliśmy też zdać egzaminy testowe. Na szczęście, dla trenera pytania również wydały się dość osobliwe, więc by uniknąć blamażu, rozwiązywał test razem z nami. Również egzamin praktyczny był dość bezbolesny, bowiem nasz trener, był również naszym egzaminatorem. Dla lepszego samopoczucia i zdawalności. Już po dwóch dniach oświadczył nam, że wszystkim nam zaliczy egzamin, bo nas wyjątkowo polubił. No i w sumie przy okazji to też nie najgorzej jeździmy. Po tygodniu przedniej zabawy wróciliśmy do szarej zawodowej rzeczywistości. Jak się można było spodziewać, nikt nam wcale nie zaoferował wózków do jeżdżenia. Wróciliśmy na nasze stare z góry upatrzone pozycje. Jak wiadomo, praktyka czyni cuda, więc na wszelki wypadek przez jakiś czas będziemy robić to, co już od dawna umiemy. A wózki sobie jeżdżą bez nas.



LEO

poniedziałek, 13 lipca 2015

Praca po holendersku



   Holandia to chyba jedyny kraj na świecie, gdzie pracownicy mają co półtora roku trzy miesiące wakacji na koszt państwa. A wszystko przez głupie ustawodawstwo, które promuje wysyłanie ludzi na Kuroniówki, zamiast dać im spokojnie pracować na swoje emerytury.
   Ale zacznijmy od początku. Holandia to niewielki kraj w Zachodniej Europie, który dla wielu naszych rodaków mieni się jako ziemia obiecana. Dodam, że dotyczy to głównie tych osób, które tu jeszcze nie były. Z moich obserwacji wynika, że rajem to ciężko jednak nazwać, a większość okupujących Niderlandy polonusów, gdzieś tam z tyłu głowy wyświetla sobie informacje, że są tu tylko na chwile I w każdej chwili są gotowi wracać do Polski. Lata mijają, a oni wciąż tu tkwią – w końcu są na progu raju. ( choć z pewnością nie jest to raj podatkowy)



   W Holandii stosuje się zdecydowanie inny system zatrudnienia niż w Polsce, przy którym nasze śmieciówki to prawdziwy przywilej. W przeciętnej firmie większość pracowników pracuje jako personel tymczasowy (Flex) delegowany do pracy z rozlicznych firm pośrednictwa pracy. Działa to tak, że pracujesz jak normalny etatowy pracownik do momentu jak jest nieco mniej pracy, bo wtedy już nie pracujesz. Praw nie masz właściwie żadnych, bo przecież jesteś na fazie A. Co to są te fazy?
   To pewne zasady, na których człowiek zostaje zatrudniony (umowy o prace na czas określony). Pierwsze półtora roku to Faza A – nie mamy większych praw za to same obowiązki. Gdy kończy się faza A, zaczyna się faza B, to mniej więcej to samo co faza A, tylko że zarabia się ciut lepiej. Po tym powinna nastąpić faza C, która przypomina już umowę o prace na czas nieokreślony. Z fazą C jest trochę jak z Yeti. To znaczy: wszyscy słyszeli, ale nikt nigdy nie widział. Na końcu tej drogi jest stały kontrakt w firmie, w której się od kilku lat pracuje. Ale to są raczej takie miejskie legendy, bo odkąd Holandia została zalana falą polskiego Tsunami, nikt już stałych kontraktów nie dostaje. Po co wiązać się obowiązkami, gdy na każdym rogu można znaleźć kogoś, kto będzie pracował za najniższą stawkę. Dzięki temu mało kto wychodzi poza fazę A. I tu jest kruczek. Bo po fazie A musi być faza B albo musi ustać stosunek pracy na co najmniej trzy miesiące. (tyle wynosi bezrobocie w Holandii, a przecież to ponoć Polska jest tym strasznym i bezwzględnym krajem dla swoich obywateli).



   Takie przymusowe wakacje można spożytkować na wyjazd do rodziny, podróż, albo pracę na czarno. Ponieważ wszystkie firmy stosują podobny system zatrudnienia, co półtora roku dochodzi do przepływu pracowników z jednej firmy do drugiej, by po kolejnym okresie wrócili oni z powrotem. Tu wbrew przysłowiu zawsze wchodzi się z powrotem do tej samej rzeki. W Eindhoven są właśnie trzy takie firmy, które co jakiś czas wymieniają się pracownikami. Część moich znajomych porusza się od kilku lat po takim trójkącie, licząc w skrytości ducha, że kiedyś dostaną tak zwanego vasta (czyli stały kontrakt).

   Pełna tymczasowość utrudnia życie. Mając umowę góra na rok ciężko, jest planować spłatę kredytu mieszkaniowego albo brać samochód na raty. Rząd Holandii postanowił wyjść naprzeciw oczekiwaniom pracowników I zmienić prawo. Od lipca fazy mają zostać wydłużone, a pracowników na stałych kontraktach będzie można łatwiej zwalniać. Ma to ponoć spowodować, że przedsiębiorstwa będą chętniej zatrudniać ludzi bezpośrednio u siebie. Zobaczymy.
Jak widać, życie w Holandii to bajka pod warunkiem, że nie musisz na siebie zarabiać.
Jest jednak gorsza rzecz od pracy przez pośrednika. To praca przez Polskiego pośrednika. Wiele firm ogłasza się w krajowej prasie, oferując wyjazd do pracy w Holandii. Zapewniają dojazd, zakwaterowanie, ubezpieczenie itp. Obiecują ludziom złote góry, a jak już ich ściągną, to realia okazują się straszne. Mam kolegów, którzy muszą się gnieździć po kilku chłopa w małych pokojach, dojeżdżają do pracy kilkadziesiąt kilometrów (przy rozmiarach Niderlandów to jakby z drugiego końca kraju) I co tydzień dostają lub nie marne kieszonkowe. Cały czas czekają na wyrównanie pensji I muszą płacić kary umowne praktycznie za wszystko. Przypomina to nieco współczesne niewolnictwo, gdzie my meksykanie Europy sami siebie traktujemy jak zwierzęta pociągowe. Dlatego, jeżeli chcecie przyjechać do pracy w Holandii, lub znacie kogoś, kto powziął podobną myśl — ostrzegajcie przed polskimi pośrednikami. Lepiej przyjechać bezpośrednio na kanały I szukać pracy przez tutejsze biura pracy. One też kiwają polskich pracowników, ale z pewnością nie robią tego tak bezczelnie.LEO

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Skąpy Holender




Skąpy jak Holender
   W chwili, gdy prezydent elekt z pierwszą wizytą udał się na Jasną Górę, jego kontrwyborcy, coraz głośniej wołają o emigracji. Jak to zwykle u nas (albo u was), wszyscy głośno krzyczą o wyjeździe, ale nikt tak naprawdę dupy nie ruszy, bo wbrew pozorom Polska to całkiem dobry kraj do życia. Wiem, że teraz drogi czytelniku, unosisz brwi w geście rozbawienia. No bo jak to dobry, gdy wszyscy myślą inaczej. Że bieda, że smutek, że bezrobocie, wyzysk, Macierewicz itd. Cóż, może chwilowo u władzy zawiesiła się hiszpańska Inkwizycja. A media I politruki będą teraz na nowo badać giętkość brzozy w Smoleńsku oraz ostatecznie zakażą nauki w szkole teorii ewolucji. Ma to swoje dobre strony. Władza, zajęta pierdołami, skupia się na sobie, zamiast na uprzykrzaniu życia swoim obywatelom. Zupełnie inaczej jest w Holandii. Tu wszyscy wiedzą — kto jest, był albo będzie królem, mało kto zna nazwisko premiera, nikogo nie interesuje co się tam u sterów dzieje. Władza ma czas, więc władza myśli jakby tu obywatelowi zrobić lepiej. Jak już wymyśli, to musi obywatela opodatkować, aby mieć środki na robienie mu dobrze.
   Zacznijmy od tego, że w świecie panuje mylne przekonanie, że to Szkoci są najbardziej skąpym narodem. Cóż, miłośnicy biegania w spódniczkach powinni się tej sztuki uczyć od Holendrów. Tutejszy lud nizinny nie lubi się rozstawać ze swoim kapitałem i jest z tego bardzo dumny. No ale jak Holendrzy mają być rozrzutni, gdy od wszystkiego muszą płacić podatek. Jak już bidoki wszystko grzecznie zapłacą, to niewiele zostaje im na życie. Dlatego, w Holandii sportem narodowym jest oszczędzanie.

   Ale po kolei. Drodzy przyszli emigranci. Nim przyjedziecie nad kanały zrywać truskawki, musicie poznać dwa ważna słowa użytku codziennego. Pierwsze to Geodemorgen (czyt. Hujemorhen), czyli powitanie. Jak już to powiecie, to Holendrzy się zorientują, że jesteście inni i zaczną mówić do was po angielsku. Drugie (ważniejsze) to belasting, czyli właśnie podatek. Nie musicie go specjalnie szukać. On znajdzie was. Wtedy się właśnie dowiecie, że podatki można uiszczać właściwie od wszystkiego. Holendrzy mają długą historię płacenia podatków. Najpierw gnębili ich Hiszpanie, wyciągając od nich tyle kasy, że starczyło na budowę Wielkiej Armady, potem Napoleon na swoje wyprawy, a następnie zaczęli gnębić się już sami. Znamienny może się okazać przykład, dajmy na to krowy. Otóż w dawnych czasach posiadacz krowy musiał płacić podatek za to, że ją ma. Następnie płacił podatek od pastwiska. Gdy ją wydoił, musiał podzielić się zarobkiem za mleko. Gdy chciał zjeść, płacił podatek od uboju, a jak już zjadł, to miał zapłacić podatek od skóry, którą mógł przecież spożytkować. Czyli pięć razy przy jednej krowie. To wyobraźcie sobie teraz — co się dzieje, gdy macie tu samochód. Powiem tylko, że mnie na mój nie stać i muszę odsprzedać.

   Skąpstwo to cnota. Tak uważają tutejsi. A jako że Holendrzy to naród cnotliwy to zarazem skąpy. Kupują tylko na promocjach, wszystko mają wyliczone, nie lubią niespodzianek. Nikt nikomu nie stawia w barze, zamiast prezentów daj się upominki. (prezenty są tak niepopularne, że nie wprowadzili nawet holenderskiego słowa I używają francuskiego – cadeau). Holendrzy nie lubią za nic płacić, ale za to każą za wszystko płacić sobie. Wejście na targ staroci – opłata, wchodzisz do parku – opłata. Pierwsza lekcja próbna – opłata, parking przed hipermarketem – opłata. Mógłbym tak wymieniać długo. Może was to zaskoczy, ale darmowe są autostrady, ale spokojnie królestwo   Niderlandów odbije to sobie na stacjach benzynowych. Paliwo najdroższe w Europie.
   Ponieważ, Holandia to kraj depresji (realnej I mentalnej), rząd postanowił dbać o swoich obywateli  i wysyłać ich na wakacje do ciepłych słonecznych krajów. To oczywiście nie znaczy, że wakacje są subsydiowane. O nie, nie. Za to obowiązkowo od każdej pensji, odciągane jest osiem procent wynagrodzenia, żeby się zbierało na wyjazd. W ten sposób tuż przed wakacjami (zwykle w maju) każdy pracownik dostaje dodatkową pulę pieniędzy (swoich). Pamiętajmy jednak, że władza też musi jechać na wakacje, więc na twoją pulę pieniędzy nakładany jest, nie inaczej, podatek. I to pięćdziesięcioprocentowy. W ten sposób, podatek od wynagrodzenia płacisz dwa razy. Brawo Holandia!

wtorek, 7 kwietnia 2015

Tajemniczy koncert labiryntowy


Tajemniczy koncert labiryntowy

   Kilka dni temu byłem świadkiem ciekawego wydarzenia. Byłem na tajemniczym koncercie. Znaczy, było wiadomo, że będzie koncert, nie było jednak informacji gdzie. Po prostu, o odpowiedniej godzinie trzeba było się pojawić w odpowiednim miejscu. A dalej już pójść za kimś, kto Cię zaprowadzi na miejsce. Niby proste, a jednak.
   Impreza została zaplanowana w TAC (Temporary Art Centre Eindhoven). Jest to ciekawa instytucja kulturalna mieszcząca się w budynku dawnej fabryki bądź manufaktury. Nie wiem, co tam wcześniej było, ale pewnie coś Philipsa, jak niemal wszystko w Eindhoven. Dla ułatwienia powiem, że jest to naprzeciwko Stadionu miejskiego (zgadnijcie) Philipsa. Nazwa Tymczasowe Art Centrum nawiązuje nie tyle do rychłych przenosin, ile raczej do braku stałej ekspozycji. TAC jest bowiem, loftem, który za pomocą ruchomych ścian I przepierzeń można dowolnie kształtować. Wszystko zależy od potrzeb chwili. Może to być wystawa, koncert, ekspozycja, czy happening. A wszystko utrzymane w tonie starego, zapomnianego, postindustrialnego pustostanu.

   Na miejscu jest oczywiście knajpa, gdzie można się było odpowiednio zanietrzeźwić w oczekiwaniu na granie. Nadmienię, że nazwy zespołów również nic mi nie mówiły. Koncert więc był dla mnie niespodzianką. Uprawiając popijanie piwa, zeszło trochę czasu. Gdy wyznaczona godzina nadeszła, a stężenie belgijskiego piwa we krwi wzrosło do odpowiedniego poziomu, ruszyliśmy na imprezę. Nagle otworzyły się drzwi w końcu sali I wszyscy, którzy uiścili 6 euro, zostali zaproszeni do kolejnego pomieszczenia. Gdy grupa wzrosła do ok. 30 osób, nasz przewodnik ruszył przed siebie w jedynie jemu znanym kierunku. Chodziliśmy z pokoju do pokoju, z pietra na piętro, od drzwi do drzwi. W końcu gdzieś z góry doszły nas dźwięki gitarowego grania. Wiedzeni tym dźwiękiem weszliśmy na jakiś strych, gdzie w koncie stała już kapela z rozłożonym sprzętem. Światło zgasło, a z syntezatorów popłynęła ostra muzyka.


   Był to zespół Lost/Ctrl lokalni rockmeni z Eindhoven, którzy okazali się zawodowym zespołem muzycznym. Grali świetną muzykę o ciężkim brzmieniu trzech gitar. Chłopaki przeżywały każdą sekwencje swoich własnych kompozycji. Koncert był niezły, a dodatkowego smaczku dodawało wypite wcześniej piwko. Browar był też niestety powodem późniejszych kłopotów. Już po kilku kawałkach, poczułem nieodpartą pokusę zakupienia kolejnego piwka, a przy okazji pozbycia się nadmiaru płynów z organizmu. Drugi problem był wręcz palący, więc cichaczem wymknąłem się w poszukiwaniu wybawienia. Wtedy zaczęły się schody (w realu i w przenośni), bo odnalezienie drogi powrotnej okazało się nie lada wyzwaniem. Krążyłem jak wolny elektron, otwierając kolejny drzwi, mijając kolejne pomieszczenia. Upragnionego celu jednak nie potrafiłem znaleźć. Napotkane osoby (jak się okazało muzycy następnego zespołu) pokazywały mi drogę. Niestety żadna wskazówka, nie okazywała się pomocna, bo muzycy, byli równie zagubienia, jak ja. W końcu ku wielkiej radości odnalazłem miejsce ulgi. Ulżywszy skołatanym nerwom, skierowałem się do baru celem zakupienia kolejnej partii złotego trunku. Uzbrojony w dwa kufle. Idąc za dźwiękami muzyki, parłem z powrotem na koncert. Również w tę stronę trasa była uciążliwie niejasna. W końcu jednak zameldowałem się na koncercie.
   Nie minęło kilka minut, a koncert się skończył. Goście zostali poprowadzeni z powrotem do baru, gdy tymczasem muzycy pakowali sprzęt na sali. Jako weteran labiryntu nie szedłem za przewodnikiem, lecz zostałem jeszcze kilka minut, aby zamienić kilka słów z muzykami. W końcu jednak ruszyłem dalej. Przyznaje, że zmotywował mnie podobny problem, co kilka minut wcześniej. Również tym razem trasa nie okazała się łatwa. Kilka błędnych drzwi dalej, w końcu trafiłem w upragnione miejsce.
   Uzupełniwszy zapas płynów, poszliśmy za przewodnikiem (naszą Ariadną) na dalszą część koncertu. Niestety, po drodze labirynt wchłonął kilka ofiar, bo na koncercie „Duke John” pojawiło się zaledwie ok. dwudziestu słuchaczy. Reszta pewnie się gdzieś zapodziała. Młodzież (grająca ponoć stone rocka z lat 70 - cokolwiek to jest) dała ostro czadu. Powiedziałbym nawet, że zbyt ostro. Ciężkie granie, po kilku kawałkach przepędziło nas z powrotem do baru. Ostatnim razem było znacznie lepiej. Błądziliśmy tylko przez chwilę. W ten sposób zaliczyłem dwa najdziwniejsze koncerty w moim życiu. Chłopaki (bo niestety grały tylko chłopaki) dały naprawdę niezły pokaz. A atmosfera labiryntu, belgijskie piwo i stary loft były naprawdę klimatyczne. Dlatego zapraszam wszystkich do przeglądania oferty koncertowej w okolicy. Mogą się trafić naprawdę fajne imprezy, o których mało kto słyszał. Jam słuchał — dlatego wam melduje.
Leo

Dołączam też linki do zespołów, jakby ktoś chciał mieć z nimi coś do czynienia.
Polecam zwłaszcza Lost/ctrl zespół w stylu Placebo
https://www.youtube.com/watch?v=pOJm14Ml3Ak
https://www.youtube.com/watch?v=Xgg8H-xqzJ4

czwartek, 19 marca 2015

Zakupy w Holandii


Promocje po holendersku

    Holendrzy mają ciekawy sposób na wyprzedaże. Prawie nigdy nie obniżają ceny produktu. Zamiast tego dorzucają w zamian drugi produkt gratis. Jest to bardzo korzystne, pod warunkiem, że akurat masz gotówkę, aby ją zainwestować. To bardzo specyficzne metoda upychania towaru. Idziesz kupić proszek do prania, a wracasz do domu z dwoma. Tu nie ma problemu, bo proszek się nie psuje. No ale przykładowo, po co Ci dwa chleby? Chyba tylko po to, aby ten drugi wysechł w domu. Z reklam telewizyjnych wiem, że najciekawiej wyglądała oferta w sklepie optycznym. Za cenę jednej pary okularów dostajesz, dodatkowo dwie kolejne. Tylko po co Ci trzy pary takich samych patrzydeł. Zanim zepsujesz te pierwsze, to dwie pozostałe będą już niemodne. Tak jest prawie ze wszystkim. Możesz mieć dwie pary takich samych butów albo dwie identyczne piżamy. Jeżeli nie masz brata bliźniaka, to nie widzę w tym sensu.
    Prawdopodobnie chodzi o czyszczenie magazynów. Jedną z naczelnych cech Oleandrów jest niesamowite skąpstwo. Szkoci przy Pomarańczowych wręcz szastają pieniędzmi. Ci „Cholerni Kalwiniści” (jak mawia mój Niemiecki znajomy) mało i oszczędnie kupują, więc towar z reguły zalega na magazynach. Natomiast gdy coś pojawia się na promocji, to momentalnie znika z półek. W ten sposób sklepy mogą sterować zwyczajami żywieniowymi swoich klientów. Wystarczy, że drób jest na promocji, to wszyscy kupują kurczaka, a raczej dwa kurczaki (następny gratis). I na dwa dni całą Holandia zajada kotlety drobiowe. Potem wypychamy ze sklepu muszle, bo im się kończy termin ważności - na stołach goszczą owoce morza. Sklepy też są znane z braku rozrzutności. Tu nie jest tak, że gdy na mięsie kończy się data zdatności do spożycia, to trzeba cenę zniżyć. Tu jak coś sprzedają taniej, to znaczy, że termin ważności kończy się dziś wieczorem.

   W niektórych sklepach przed wejściem na halę można sobie zabrać skaner osobisty. Takie małe elektroniczne ustrojstwo pomaga Ci trzymać się w cenach. Każdy produkt, który wsadzasz do koszyka samemu skanujesz. Dzięki temu cały czas kontrolujesz co do centa ile pieniędzy wydasz. Jak już jesteś przy kasie, dajesz pani tylko ten skaner i pieniądze. Ona wbija twój wynik na kasę, i pobiera opłątę. Wszystko odbywa się na piękne oczy i nikt nie zagląda Ci do koszyka. Czasem jednak zostajemy poproszeni o skasowanie pięciu produktów jeszcze raz. To taki test prawdomówności. Nigdy nie ukradłem ze sklepu niczego świadomie, ale ze dwa trzy razy zorientowałem się w domu, że zapomniałem czegoś zeskanować. Trudno od jednego wyniesionego masła sklep nie zbiednieje. System ze skanerem jest dużo szybszy niż pani w kasie, ma jednak tę wadę, że gdy przychodzi do sprawdzania, człowiek zawsze sobie myśli, że o czymś zapomniał a potem jak sprawa wyjdzie na jaw to będzie straszny obciach.
   O wszystkich promocjach dowiesz się z gazetek reklamowych. Codziennie różnego rodzaju ulotki w hurtowych ilościach lądują u ciebie w domu. To nie jest tak, że gazetki reklamowe przychodzą raz w tygodniu. Nie, one się pojawiają u Ciebie co godzinę. Ulotkarze uzbrojeni w masę nikomu niepotrzebnej makulatury przemierzają bloki I osiedla - pakując co tylko się da w szpary w drzwiach. Po tygodniu zbierania makulatury można sobie wyłożyć cały pokój kolorowym papierem reklamowym. Ludzie najczęściej nawet nie spoglądają w te gazetki, bo trzeba być oszczędnym, a takie kolorowe ulotki mogą biednych kalwinistów na pokuszenie zwodzić. Do grzechu kupowania nakłaniać. Pakują je w kąt oklejają taśmą I raz na dwa tygodnie wystawiają przed dom do recyklingu. Bo porządek musi być. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Holendrzy na zewnątrz udają wyluzowanych, by być jak Brytyjczycy, gdy tymczasem w środku są spięci I uporządkowani jak Niemcy.
    Jak ktoś nie ma ochoty kupować w sklepie (wszystkiego po dwa), to może się wybrać na targ. Raz w tygodniu na placu w centrum Eindhoven zjeżdżają się handlarze z całego świata. Przez kilka godzin, mały parking samochodowy zamienia się z ośrodek multikulinarny I multikulturowy. Można kupić frykasy z każdego zakątka świata. Hiszpańskie churros, belgijskie frytki, libańskie falafele czy tureckie coś tam. W powietrzy unosi się wymieszany zapach ryb, przypraw, kwiatów, egzotycznych owoców, tkanin. Nad targowiskiem przelatują mewy I rzucają się na wszystko, co nadaje się do zjedzenia. Co kilka minut zaczyna lać deszcz, (bo w Holandii wiecznie pada) wtedy wszyscy się chowają pod naprędce sklecone namioty I parasole. Deszcz zacina, powiewy wiatru targają tkaninami po całym placu. Handlarze ganiają za swoimi materiałami, krzyczą, wyrywają sobie towar. Na targu panuje prawdziwy chaos. Po kilku minutach deszcz ustaje, wiatr znika, mewy wracają a handlarze od nowa wykładają swoje towary. Na placu znów zaczyna panować miłą międzynarodowa atmosfera. Sprzedawcy nakłaniają do kupowania swoich towarów i nikt Ci na siłę nie wpycha dwóch rzeczy naraz, no chyba że podwójnie zapłacisz.

   I jeszcze jedna uwaga. Holendrzy na wszystkie zakupy jeżdżą (a jak!!!) na rowerach. Jest to jedyny słuszny środek transportu. Rowery są objuczone wszelkiego rodzaju sakwami I koszykami, do których przy sprawnym pakowaniu zmieści się zawartość całego wózka sklepowego. A potem jak muły pociągowe pedałują do domów objuczeni dobrem wszelkim, bo przecież wszystkiego kupili po dwa. Co prawda pod sklep można podjechać samochodem, ale trzeba by płacić za parking (w Holandii za wszystko się płaci), a to skąpemu kalwiniście nie przechodzi nawet przez myśl. Ale skoro się weszło między wrony to trzeba krakać tak jak one. No to wio!!! Jadę do sklepu zobaczyć co będzie dziś u mnie na obiad. Ach no I co będzie też jutro.

LEO 
Foty z Googla.

niedziela, 8 marca 2015

Auto, bus a może samolot

 Jak najlepiej dostać się do Holandii?


    Ciągle liczymy, że ktoś przyjedzie nas odwiedzić, dlatego wychodzimy z inicjatywą. Zamieszczam opis trzech form podróżowania na trasie Kraków Eindhoven, które sam przetestowałem. Każda ma swoje wady I zalety.
1. Samochodem własnym lub kolegi.
     Moja ulubiona forma podróżowania. Pakujesz pojazd, tankujesz I prujesz przed siebie po ślicznych szerokich I ciągle jeszcze darmowych autostradach. Największą zaletą tego rozwiązania jest dla mnie to (drogi gościu), że przy okazji wizyty będziesz mógł mi przywieźć cały zapas wiktuałów z kraju ojców. Za nocleg, wikt i opierunek, oczekuje kiełbasy, boczku i szynki. :) Ta forma podróżowania ma ten dodatkowy plus, że przy okazji waszego przyjazdu, przedostanie się do Holandii nieco płynów wysoko alkoholowych, które chętnie wspólnie opróżnimy. Odległość to ok. 1200 km z Krakowa. Czyli jakieś 12 godzin jazdy. Po drodze można obejrzeć prawdziwe perły niemieckiej architektury. Wrocław, Drezno, Lipsk, Getynga.
      Jadąc tą trasą, będziesz miał też przyjemność zgubić się w zagłębiu Ruhry. Zapewniam, że bez dobrego GPS-a jazda przez te sto kilometrów niemieckiej urbanizacji może spowodować prawdziwy zawrót głowy. Tablice drogowe w tym miejscu nie mają żadnego sensu, a ty drogi kierowco raz jedziesz na Dortmund, raz na Essen, potem znowu na Duisburg, cofasz się do Bochum, by znów odbić na Essen. A jak już ci się wydaje, że przejechałeś tę plątaninę autostrad to znów widzisz znak na Dortmund, który to już dawno minąłeś. Konia z rzędem temu, kto ogarnie to patrząc tylko na mapę. Gdy jednak jakoś przebijesz się przez zawiłości niemieckiej organizacji dróg (które wszędzie indziej są naprawdę świetne) dojedziesz do Venlo. I wpadniesz na płaskie jak deska terytorium Holandii. Tu pamiętaj o ograniczeniu prędkości do maksymalnie 120 km/h. Holendrzy wymagają powolnej jazdy po swoich drogach, wychodząc z założenia, że skoro u nich wszędzie jest blisko, to po co masz się człowieku spieszyć. Po minięciu granicy po 40 km dojeżdżasz do Eindhoven. Tylko się nie rozpędź, bo 20 km dalej jest już Belgia. Podroż samochodem polecam większym grupom zorganizowanym, dla których koszta paliwa rozejdą się na kilka portfeli. Auto ułatwi też wycieczkę do Amsterdamu tudzież Antwerpii, które nie bez żalu polecam obejrzeć bardziej niż gród Philipsa. Koszt przejazdu to ok. 100 euro w jedną stronę przy normalnej jeździe.
2. Autobusem lub busem


      Drugą metodą naziemną jest przejazd autobusem. Ta forma komunikacji jest opłacalna turystom indywidualnym zaopatrzonym w spory zapas bagażu. (tu upominam się o kiełbasę i Żubrówkę). Przejazd zajmuje jedynie 18 godzin w większości nocnych. W tym czasie można obejrzeć kilka dworców autobusowych i przystanków — zarówno po polskiej, jak i niemieckiej stronie granicy. Autobus firmy Mądrel Trans (świetna nazwa dla przewozów zagranicznych) zawiezie was do samego Eindhoven. Spędzimy ciekawą noc w towarzystwie rodaków wracających lub wyjeżdżających na Saksy. Prawdziwa gratka dla fanów gwary śląskiej. Podróż nam umili kilka hitów filmowych. Mnie trafiły się takie perełki jak „Och Karol 2, „Mój przyjaciel delfin 2”, „Vinci, czy ” Przychodzi facet do Lekarza. Choć  bogata filmografia z pewnością zawiera jeszcze wiele fascynujących pozycji. Autobusy oprócz profilowanych (co wcale nie zanczy, że wygodnych) foteli, wyposażone są w toaletę (której uprasza się nie korzystać) I WiFi. O możliwości podłączenia się do Internetu pani pilotka poinformowała mnie na dwieście kilometrów przed Krakowem. Jeżeli ktoś wie wcześniej, to może sobie poserfować. Zdecydowanie najciekawszy element tej wycieczki to nocna wizyta na dworcu autobusowym w Berlinie. Nikt nie wsiada, nikt nie wysiada, a Berlin nie jest nawet po drodze. Nie zapominajmy jednak, że co stolica to stolica. Autobusy kursują niemal codziennie a koszt to do 50-80 euro. Można też zamówić transport busem. Zaletą jest, że kierowca zabiera nas spod samego domu. Wadą natomiast to, że nie wiadomo ile nocy z rzędu pan kierowca nie spał (jeżdżąc w kółko to tej trasie). Dlatego opcja "bus" jest raczej dla odważnych.
3. Samolotem

       Najszybciej I najwygodniej jest oczywiście lecieć samolotem. Bilety w Ryan Air można kupić z kilkutygodniowym wyprzedzeniem za 20-30 Euro. Z tygodniowym cena wzrasta do ok. 60 Euro. Co dalej jest bardzo korzystnym rozwiązaniem dla weekendowych turystów. Krótki pobyt poparty jest niewielkim bagażem, który można zabrać na pokład. Zdecydowanie największą wadą lotniczego rozwiązania jest brak możliwości przeszmuglowania płynów wyskokowych na wielką nizinę. Trudno, w taki przypadku będziemy się posiłkować wytworami lokalnych gorzelni. Również czas lotu (ok. 2 godz.) przemawia za tą opcją podróżowania. Co więcej, Eindhoven ma połączenia lotnicze z wszystkimi większymi miastami w Polsce. A to się chwali, bo nie trzeba nigdzie dojeżdżać. Również lotnisko Eindhoven jest w rzeczywistości w samym Eindhoven, więc odpada problem dojazdów. Wygoda w tanich liniach lotniczych jest oczywiście problematyczna, choć mi się ostatnio udało wylosować miejsce w pierwszym rzędzie. To taka biznes klasa w wydaniu Ryan Air. Było więcej miejsca na nogi, miałem też bliżej do toalety. Same zalety. W tym roku uruchomione zostało również połączenie linią KLM na trasie Kraków – Amsterdam. Ponoć cena ma być stała 100 euro. Choć dokładne zbadanie sprawy tego nie potwierdzają. Na trasie lata też Eurolot, ale zdaje się, że właśnie zbankrutował.
       Dlatego ponawiam zaproszenie dla wszystkich chętnych. Jest gdzie spać, co zjeść I gdzie się umyć. Eindhoven samo w sobie jaj nie urywa, ale blisko stąd do wielu ciekawych miast I atrakcji turystycznych. Dlatego śmiało piszcie I wpraszajcie się. Na pewno się pomieścimy. Zapraszamy.
LEO