poniedziałek, 4 czerwca 2018

Szkoła po holendersku

Czyli o tym dlaczego nasze dzieci nas nienawidzą za przyjazd do Holandii


      Moje dziecko po raz kolejny zaczyna serie testów CITO. Biedaczysko będzie sraczkować przez najbliższy miesiąc codziennie pisząc kolejne testy i sprawdziany. Młody na szczęście odziedziczył inteligencję po matce, więc o wyniki nie trzeba się szczególnie martwić, ale i tak strasznie mi go żal. Zwłaszcza że nie do końca wiem z czego on musi pisać te wszystkie egzaminy, skoro nic tu się prawie nie uczą.

      No ale po kolei. Na początek przybliżmy trochę samą strukturę holenderskiej szkoły podstawowej. Placówki mogą być publiczne i niepubliczne. Te niepubliczne nie są neutralne światopoglądowo, czyli na przykład bywają katolickie, protestanckie, muzułmańskie czy Montessori, a nawet takie na wolnym wybiegu, co to dzieciaki cały dzień spędzają na świeżym powietrzu (trochę jak kury, żeby niosły lepsze jajka). Wszystkie na szczęście są finansowane z budżetu państwa. Ponieważ społeczeństwo się kompletnie zlaicyzowało, to szkoły protestanckie i katolickie niczym nie różnią się od publicznych. Pozostałe – wiadomo. Rodzice wybierają szkoły bardziej na podstawie opinii niż światopoglądu religijnego czy rejonizacji. Wszystko dlatego, że istnieje nieoficjalny podział na witte i zwarte school (białe i czarne). Nie chodzi oczywiście o kolor fasady, lecz o strukturę narodowościową. Jak się łatwo domyślić czarne szkoły są dla imigrantów i są właściwie po to, żeby dzieciaki mogły odbębnić obowiązek szkolny. Czyli stanowią taką przechowalnię z nauką pisania i może nawet czytania. Rodzice są w stanie wozić dzieciaki nawet kilka kilometrów dalej do lepszych szkół, byle tylko ich pociechy nie utknęły w jednej z takich zwarteschool. W tym roku do klasy Krzysia przeszło czworo dzieci, których rodzice przenieśli właśnie ze względu na złą opinię o ich dotychczasowych podstawówkach.

       Nauka trwa 8 lat (tu grup), tyle że zaczyna się ją w wieku 4-5 lat. Przez pierwsze dwa lata jest to bardziej przedszkole niż faktyczna szkoła. Holendrom jednak odpowiada ten układ, ponieważ szkoły są opłacane przez państwo, natomiast przedszkola już nie. Warto nadmienić, że koszt takiej fanaberii jak przedszkole bywa niemal równy pensji jednego rodzica. Stąd pracująca matka (lub ojciec, bo mamy równouprawnienie) to kwestia w znacznej mierze wyboru niż normy społecznej. Załóżmy jednak, że przetrwaliśmy okres przedszkolny i lądujemy w szkole. My jesteśmy cwani, bo przetrwaliśmy go w Polsce (240 zł miesięcznie) i w Niemczech (na koszt Landu Nadrenii i Palatynatu). Tu zaczynają się schody, bo szkoła w Holandii ciągle ma wolne albo strajkuje. Dzieciaki stale mają jakieś wakacje (letnie, jesienne, świąteczne, majowe) albo długie weekendy. Czasami mam wrażenie, że młody częściej ma wolne niż jakieś zajęcia. Na szczęście mamy PlayStation i stałe łączę, więc kwestia niani nie jest już dłużej dyskutowana.


      Załóżmy jednak, że młody jest w szkole. Ciężko powiedzieć, żeby się przepracowywał i czegokolwiek uczył poza to co wie już od dawna. Zakres szerzonej tam edukacji jest raczej ubogi. Nauczyciele uczą ich jednak czegoś innego. Tłumaczą, jak i gdzie zdobyć potrzebną wiedzę. Jest to metoda, która sprawdza się o wiele lepiej niż polskie szkolnictwo. Jest nadzieja, że po zakończeniu nauki, dziecko może nie będzie erudytą, ale na pewno będzie lepiej przystosowane do życia w społeczeństwie. Czyli jest to klasyczna metoda dawania wędki zamiast ryby. Jak wszystko ma swoje plusy i minusy. Dzieciaki robią prezentacje o książkach, opowiadają o swoich hobby, uczą się oszczędnie gospodarować pieniędzmi i wiedzą co to jest seks i jak się go robi. Ja z podstawówki wyniosłem wiedzę jak się rozmnażają rośliny nagonasienne, ale już niekoniecznie ludzie. Wydaje mi się, że idzie to więc w dobrym kierunku. Jako przykład podam sytuacje z naszego podwórka. Kilka tygodni temu dziecko zadało mi pytanie co myślę o golu Ronaldo strzelonym przewrotką i czy Arsen Wenger wreszcie opuści Arsenal. Szybko skonfundowałem, że przecież moje dziecko chyba nigdy w życiu nie wysiedziało na żadnym meczu, skąd więc nagle taka wiedza merytoryczna. Okazało się, że tureckie dzieciaki (czyli prawie wszystkie) ciągle gadają o piłce nożnej. Dlatego Krzyś, aby mieć o czym z nimi gadać, zaczął oglądać filmiki na YouTube z relacjami i newsami ze świata footballu. Czyli samo-edukować się. Dla mnie bomba.

      Kolejnym elementem, którym wyraźnie różni się holenderskie podejście to kwestia zadań domowych, a raczej ich braku. Dzieciaki nie mają też zeszytów ani książek. Materiały są kserowane na bieżąco. Jeżeli już muszą coś zrobić w domu to zwykle jest to zadanie on line. Dzieciaki się logują na odpowiednie strony i robią zadania. Wynik od razu się pokazuje dzieciom i nauczycielowi. Oczywiście o ile tylko uda się młodemu zalogować na serwer. Te zwykle nie działają. Muszą też przygotować prezentacje w PowerPoint i przedstawić ją na forum klasy. Ocena w dużej mierze zależy od tego, czy uda się zainteresować klasę, czy nie. Dzieciaki powinny też uczęszczać na sport lub inne zajęcia pozalekcyjne. Raz w roku dzieciaki dostają listę aktywności, którą można robić w najbliższej okolicy. Mogą zapisać się na kilka próbnych zwykle darmowych lekcji. Decyzję o dalszym uczęszczaniu można podjąć po kilku razach.

      Są jednak i minusy tutejszej edukacji. Najistotniejszym jest skomplikowana struktura szkół ponad podstawowych. Jest ich tyle rodzajów, że ciężko jest się połapać we wszystkich. Powiedzmy, że jakieś 60 procent dzieci udaje się do szkół zawodowych (te mogą być zwykłe, trochę lepsze, lepsze od tych trochę lepszych, i takie najlepsze z tych lepszych) i nie jest powód do wstydu. Część dzieci może się udać na edukacje powszechnie predysponującą do edukacji wyższej do poziomu licencjata (jakkolwiek to brzmi), wreszcie jakieś 10 proc idzie natomiast do szkół quasi naukowych, czyli takich, które powinny umożliwić dalszą naukę na Uniwersytecie (te też się dzielą na Gimnazjum – najlepsze, Technazjum — mniejlepsze, Ateneum — takie bez szału). Oczywiście w późniejszym okresie jest możliwość przeskakiwania między poziomami (bo zwykle wszystkie te poziomy są w tych samych szkołach tylko różnych klasach). Nie zaraz, że segregacja nie, nie. Jednak wiadomo jak to bywa, gdy dziecko ma już swoich kolegów itd. Wychodzi więc na to, że wybór szkoły na poziomie podstawowym ma spore znaczenie na przyszłość dziecka. Trochę to bez sensu, gdy o wszystkim decyduje nasza dyspozycja w wieku 11-12 lat.

      No i tu dochodzimy do tych cholernych testów. Ponieważ decyzja o wyborze szkoły jest podejmowana na podstawie pewnych ogólnych testów CITO (zwanych cheetosami), które co pół roku są przeprowadzane we wszystkich klasach wszystkich podstawówek. Testy mają szeroki zakres. Sprawdzane są umiejętności pisania, czytania ze zrozumieniem, matematyki, historii, przyrody itd. To ten okres w życiu dzieciaków, gdy mają najbardziej przejebane. Przez dobry miesiąc piszą codziennie różne testy. I tak średnio co pół roku. Trochę jak taka sesja na studiach, tyle że bez możliwości poprawek. Następnie na podstawie wyników, są przygotowywane raporty, by wychwycić tendencje w rozwoju ucznia. Do niedawna wyniki egzaminów decydowały o dalszej ścieżce edukacji. Teraz istotna staje się też opinią nauczycieli o dzieciach. Raport sporządzany przez wychowawcę decyduje o karierze dziecka. Dlatego lepiej nie konfliktować się z wychowawcą, bo może to się odbić na dziecku. Niby jest to obiektywne, ale każdy pamięta swoich nauczycieli sam wie jak to z tym bywa.Najważniejsze są wyniki testów z grupy siódmej i ósmej, choć na przykład nabór do szkół średnich odbywa się w marcu a testy w maju. Czyli dziecko je piszę wiedząc do jakiej szkoły pójdzie. Czyli jest to ogólnie rzecz biorąc absurd, choć dobry wynik może przesądzić o przesunięciu do lepszej klasy.

      CITO ma jednak jedną zaletę. Dzieciaki są chcąc nie chcąc bardziej przygotowane psychicznie na kolejne egzaminy. Pisząc je co pół roku, są bardziej odporne na związany z nimi stres, niż gdy odbywa się tylko jeden egzamin końcowy. Ma to znaczenie, bo niedyspozycje jednego dnia może im zamknąć drogę kariery. Tu muszą się wykazać regularną dyspozycją lub niedyspozycją. Niemniej jednak nie zazdroszczę młodemu stresu i nerwów. Na samopocieszenie dodam, że w naszym przypadku stres dotyczy tylko, czy Krzyś zdobędzie 100 procent punktów, czy tylko 98. Innym rodzicom powiem, też na pocieszenie, że polskie dzieciaki wypadają na tych testach bardzo dobrze. A błędy wynikają bardziej z problemów językowych niż braku umiejętności. Nauczyciele o tym wiedzą i na pewno uwzględnią to w raportach końcowych.
Do boju dzieciaki

Leo 
foty z Googla.