poniedziałek, 9 października 2017

Seks w Holandii

Seks w Holandii

      Jakiś czas temu wszedłem na mojego starego bloga z Niemiec i przyznam, że trochę się zdziwiłem. Okazało się, że choć od przeszło trzech lat nic tam nie zamieściłem, to blog sobie dalej żyje swoim życiem. Co więcej, stale generuje niewielki ruch. Co jakiś czas pojawiają się też różne komentarze. Nawet kurcze czasem pozytywne. Tak w ogóle jakby ktoś chciał zobaczyć to www.unaswdojczlandzie.blogspot.pl.

       No właśnie, ale co Ci ludzie tam stale czytają? Otóż popularnym tematem jest choćby post o wyborach parlamentarnych w Niemczech i pozycji Angeli Merkel w CDU. Co z tego, że tekst traktuje o poprzednich wyborach, zdaje się, że czytelnicy tego nie zauważyli. Zresztą Bogiem a prawdą, nic tam się znowu tak u niej nie zmieniło. Popularny jest też tekst o niemieckiej policji, o ogłoszeniach matrymonialnych i o tym, że cholernie nie lubię, jak ktoś do mnie mówi po niemiecku. Tu się nawet niewiele zmieniło, bo nadal jak słyszę ten uroczy język, to aż mnie wzdryga. Jednak niekwestionowanym liderem odsłon jest tekst pt. „Milion Niemców dupczy polskie Polki”. To zdecydowanie fraza, która generuje największy ruch (klikalność). Już wyobrażam sobie to rozczarowanie w oczach moich czytelników, którzy spodziewali się jakichś porno-odniesień. Niestety tekst nie traktuje o seksie. A tytuł został zaczerpnięty od chłopaków w „Make Life Harder”. Tak, to Ci sami co teraz mają swój talk-show w Gazecie Wyborczej. Notabene muszę przyznać, że Maciej i Lucjan albo jak sami o sobie piszą „dwa pedały z żydowskiej gazety”, nie stracili pazura. Dobrze, że wypłynęli na szersze wody, bo mają niezłe poczucie humoru.

Wracając do dupczenia polskich Polek. Skoro w blogu o Niemczech temat seksu jest tak popularny, to należy napisać jak to jest w Holandii. Z moich obserwacji (a jako przykładny mąż, mogę sobie co najwyżej poobserwować) wynika, że jest znacznie lepiej. Zacznijmy od tego, że seks nie jest tu tematem tabu. Jest normalną sferą życia i nikogo nie dziwi, że ktoś chce go uprawiać. I jest to naprawdę zdrowe podejście, którego w kraju ojców chyba jeszcze przez jakiś czas nie uświadczymy.

O seksie edukuje się już dzieci w szkole i robi to zwykle ich nauczycielka. Nie trzeba zapraszać katechetki, psychologa, seksuologa itp. Bo nauczycielka też seks uprawia (z chłopakiem, a nie z dziećmi) i o tym fakcie po prostu mówi swoim uczniom. Krzyś lat 10 miał w szkole tzw. tydzień seksu. Dowiedział się co to jest, że robią to dorośli, a co gorsza prawdopodobnie nawet jego rodzice. Dzięki temu już nie panikuje, gdy przez przypadek (bo to ciągle chyba jeszcze jest przypadek) otworzy sobie stronę z gołymi babami. Co jednak istotne, dzieci uczą się nie tyle o prokreacji, lecz też o różnych zjawiskach damsko-męskich. Krzyś najbardziej się zmartwił, że jego najlepsza przyjaciółka będzie kiedyś miała okres i będzie przez to bolał ją brzuch. Zamęczał też swoją mamę dyskusjami czy woli podpaski, czy tampony, bo nauczycielka powiedziała, że sama używa tych drugich, bo są znacznie wygodniejsze. Możecie wierzyć lub nie ale dla takiego malca to temat rzeka. Aby podkreślić zwyczajność takich zagadnień, po tygodniu seksu był tydzień oszczędzania, który okazał się dla dzieciaków równie fascynujący.

Okazuje się, że taka metoda wychowawcza odnosi doskonałe skutki. Holandia ma najniższy w Europie odsetek ciąż wśród nieletnich. Dzieciaki wiedzą, co to jest prezerwatywa i jak się jej używa. Nastolatki nie zarażają się chorobami wenerycznymi, a odsetek aborcji (tak tak legalnych) jest dużo niższy niż w takich katolickich krajach, jak Polska. To nie znaczy, że młodzież nie uprawia seksu. Ależ skąd, walą się jak domy w Afganistanie, z tym że z większą świadomością co z tego może wyniknąć. Bo informacje i porady na tematy damsko-męskie są ogólnie dostępne. Polacy uczmy się.
W Holandii temat seksualności jest równie powszechny, jak choćby pogoda. Kilka tygodni temu znalazłem darmową gazetę z ogłoszeniami. Na okładce były ilustracje różnych typów członków w stanie spoczynku. Wychodząc z założenia, że przecież każdy jest tam na dole trochę inny i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. O ile moi holenderscy koledzy nie zwrócili na to ogóle uwagi, o tyle krajanie już nie powstrzymali się od kilku komentarzy. No ale nas nikt oprócz wykradanych z kiosku świerszczyków seksu nie uczył. I stąd pewnie nasze poruszenie. Tymczasem tu widok gołego przyrodzenia, cycka czy dupy w przestrzeni publicznej nikomu nie wadzi.

Nie zapominajmy też, że Niderlandy to też kraj znany z dzielnic czerwonych latarni. Czyli w każdym większym mieście (wcale nie tylko Amsterdam) jest takie miejsce, zaułek, uliczka gdzie można sobie pójść „podupczyć”. I tu naprawdę nikt z tego nie robi afery. Obok okienek stoi sobie policja i wcale nie strzela do tych, którzy się na te panienki patrzą. Zresztą te panienki też sobie patrzą na was, więc równowaga jest zachowana. A to, że one są w bieliźnie, nic nie znaczy, w końcu jak chcesz wejść do środka, to też się musisz rozebrać. A jak wiadomo — licznik bije. Szkoda więc marnować czas i pieniądze. Panie są bezpieczne, regularnie badane i zmuszone do płacenia podatków.
Mam jednak złą wiadomość dla amsterdamskich podglądaczy. Decyzją rady miejskiej, ponad połowa okienek w czerwonej dzielnicy zostanie zamknięta, Rzecz w tym, że mimo legalności tego biznesu został on w całości przejęty przez typów o mocno podejrzanej reputacji. Doszło też do mocnej wymiany personelu. O ile jeszcze dwadzieścia lat temu, była to profesja holenderska, to teraz rynek został zalany przez tanią siłę roboczą (no bo jak to nazwać) z Europy Wschodniej i z Afryki i Azji. Ceny spadły. Kiedyś normą było 50 euro za 15 minut, teraz można zejść z ceną nawet do 20-30 euro. Jednym ta wiadomość może się podoba innym pewnie mniej. Nie zmienia to faktu, że dla poprawy wizerunku i bezpieczeństwa miasta, dzielnica będzie systematycznie zmniejszana. Lokalni przedsiębiorcy zaś wysadzani z interesu. Władze będą skupować budynki i zmniejszać ilość okien. Z około 500 działających pokoików, liczba ta ma zmniejszyć się do ok. 240 okien. Ceny pewnie wzrosną, a brytyjscy turyści zbiednieją, ale ma dzięki temu zrobić się bezpieczniej, czego wam i tym paniom najserdeczniej życzę.


P.S. Holenderski to pierwszy język (a uczyłem się już kilku i zawsze z podobnie mizernym skutkiem), w którym ucząc się z podstawowych słówek z fiszek trafiłem na słowo seks. Oczywiście Seks po holendersku brzmi dokładnie tak samo jak w innych językach i pewnie dlatego je zapamiętałem.



Lech Osuchowski

poniedziałek, 4 września 2017

Zostań krzykliwyn petentem

Dlaczego w Holandii wszystko trzeba załatwiać z mordą?




         Holendrzy znani są w Europie z mocno liberalnego i wyluzowanego podejścia do życia. Z reguły nigdzie im się nie spieszy (zwłaszcza w sklepowej kolejce), nie przywiązują większej uwagi do szczegółów, oraz z pewną dozą sympatii patrzą na cudzą niefrasobliwość. Jeżeli na coś się umawiasz z Holendrem, możesz być prawie pewien, że wbrew jego zapewnieniom umowa ta wcale nie będzie tak do końca przestrzegana. Nie wynika to jednak ze złej woli, lecz pewnej dozy bylejakości. Mieszkańcy Niderlandów lubią stosować starą zasadę – Jak czegoś nie wolno, ale nikt nie widzi to trochę można. To się tyczy rzeczy tak przyziemnych jak choćby sprzątanie kup po swoim pupilu (wyjątkowo omijana zasada społeczna – widoczna na każdym rogu), do naprawdę poważnych jak jeżdżenie autem po kilku piwach lub jointach. (niestety jest to zjawisko tutaj dość popularne).
         
          To samo się tyczy punktualności. Dla Pomarańczowych czas jest pojęciem względnym, rozciągliwym i na wszystko jest go mnóstwo. Wiele działań znajduje się zwykle w mitycznej krainie zwanej „jutro”. A najlepszą formą jakiegokolwiek działania jest branie rzeczy na przeczekanie. A nuż się wszystko samo rozwiąże. Jak nie wiesz to poczekaj. Nie jest to praktyka tak bardzo odmienna od naszej rodzimej, a jednak pomimo tej przypadłości wszystko ciągle się tu kręci i brnie do przodu. Wszyscy starają się być mili i uśmiechnięci. Bo chociaż idziesz coś załatwić i jak zwykle wychodzisz z niczym to przynajmniej było miło, była kawa i było „gezelig”.
  
        Dlatego gdy naprawdę musisz coś załatwić szybko i skutecznie to trzeba to zrobić „po Niemiecku”. Najlepiej krzykiem, groźbą i zastraszeniem. To jedyna metoda, która działa na Holendrów (oni też graniczą z Niemcami i wiedzą jak to jest). Petent, który się awanturuje, jest niemiły i bezczelny jest zwykle obsługiwany jako pierwszy. To nie o to chodzi, że ktoś się go boi – po prostu chodzi o to żeby sobie jak najszybciej poszedł i najlepiej już nie wracał. To trochę przypomina grę w cykora. Wchodzisz do banku, jesteś miły i chętny na współpracę to się okazuje, że niestety nic się dla Ciebie nie da zrobić. Umowa nie taka, zarobki nie takie, zasady nie takie itd. Ale jak już podniesiesz głos, to nagle wychodzi na to, że trochę się da. A jak zabierasz swoje papiery robisz trochę szumu aby wszyscy w banku słyszeli i mówisz, że idziesz do konkurencji to nagle wszystkie wątpliwości zostają rozwiane a umowa, która jest jak najbardziej korzystna dla obu stron szybko ląduje na biurku do podpisania.

        Tak samo jest u lekarza. Ten będzie Cię odsyłał w nieskończoność, aż zażądasz w kategoryczny sposób konkretnego działania. Gdy wyczuje zdecydowanie w twoim głosie i pełną determinacje to wtenczas okazuje się, że leczenie jest możliwe, leki dostępne a wszystko nie zajmuje dłużej niż kilka minut. Podobnie jest z wszelkimi urzędnikami, sprzedawcami, usługodawcami. Aby pobudzić ich do działania, trzeba ich wyciągnąć z ich strefy komfortu i przeczekiwania. Gdy już muszą się z kimś skonfrontować ich działania są szybkie i skuteczne.

        Nie można też zapominać o stałym telefonicznym lub osobistym gnębieniu Holendra. Jeżeli pragniesz coś załatwić zdalnie przygotuj się na to, że trzeba będzie kilkakrotnie przypomnieć o sobie i zwykle ponownie wyłuszczyć swoją sprawę od początku. Zwykle po trzecim czwartym ponagleniu sprawa zostaje w końcu załatwiona. Z reguły mogłaby już być już po pierwszym telefonie, jednak widocznie nie zapadliśmy dobrze w pamięć naszemu rozmówcy i on po prostu o nas zapomniał. Widocznie skoro nie dzwonisz dwukrotnie to znaczy, że ci wcale na tym nie zależy. Zalatuje to wręcz nękaniem, ale oni chyba to lubią. Irytujące? Owszem. Na pocieszenie powiem, że z reguły wszystko w Holandii da się „załatwić”. Przy dobrej niemieckiej argumentacji, Holender z chęcią przymknie oko na przepisy, zrobi odmienną wykładnie prawa i zgodzi się z tobą. Trzeba mu w tym tylko trochę pomóc. Czego wszystkim niecierpliwym życzę.



P.S. - Rzeczone zasady wcale nie tyczą się podatków i Urzędu Skarbowego – ale tak to jest chyba w każdym kraju.

poniedziałek, 10 lipca 2017

Pokolenia po Holendersku

O holenderskiej współpracy międzypokoleniowej.


       Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie dwudziestokilkulatka tańczącego pod rękę ze swoim blisko osiemdziesięcioletnim dziadkiem? Mimo powszechnego skojarzenia, nie jest to wcale wizja chorego na głowę wolontariusza odnajdującego swoje szczęście w domu spokojne starości, lecz typowa zabawa w wydaniu holenderskiej rodziny. Trzeba tu przyznać, że Holendrzy potrafią się bawić międzypokoleniowo. To ciekawe zjawisko, nie jest może czynem nagminnym — bo jak wiadomo imprezy są drogie - a co drogie, jest holendrowi z natury obce. Jednak, jeżeli dojdzie już do takiego rodzinnego spotkania, to wspólnie bawią się wszyscy. Z jednej strony wynika to pewnie z wrodzonego luzu Holendrów. Oni (również Ci starzy) po prostu lubią się bawić. Z drugiej strony, wzmożona aktywność imprezowa wynika z pewnego odosobnienia rodzinnego. Tu dziadki nie mieszkają z rodziną, tylko co najwyżej same ze sobą. A jak już nie dają radę chodzić po schodach, to lądują najczęściej w domu spokojnej starości. Przypuszczalnie dlatego, gdy wreszcie uda im się spotkać wnuki (którymi się raczej nie opiekują zbyt intensywnie, bo mają swoje sprawy, a nie jak u nas głodowe emerytury), to mają powód do świętowania.


       Nie zmienia to faktu, że co u nas przystoi tylko w pewnym wieku, Holendrom przystoi zawsze. A to jest bardzo pozytywne i ciekawe zjawisko. Kilka tygodni temu poszliśmy na festiwal muzyki klubowej o lokalnie swojsko brzmiącej nazwie Flying Dutch. Idea imprezy jest taka, że w trzech miastach równocześnie (Amsterdam, Rotterdam, Eindhoven) odbywają się trzy wielkie koncerty. A Holenderscy DJ-e (Dutch) są transportowani z jednej sceny na drugą helikopterami (Flying). W ten sposób, w jeden wieczór obskakują trzy koncerty równocześnie. Pomysł sam w sobie bardzo fajny, a bilety przez to drogie. Idąc na koncert obawialiśmy się, że z racji wieku będziemy tam najstarsi, tymczasem ku naszemu zdziwieniu okazało się, że w nowoczesnych rytmach bawili się i starzy i młodzi. Przy czym my w porównaniu z resztą upitego i nico zaćpanego towarzystwa byliśmy raczej ciągle Ci młodzi. Podbudowani tym faktem, wypiliśmy kilka wygazowanych piw i jak to zwykle ludzie w naszym wieku szybko wróciliśmy do domu oglądać serial przed telewizorem. Nim jednak opuściliśmy plażę w Ersel, natknęliśmy się na ludzi w każdym wieku. Wszyscy bawili się razem. I wspólnie pili przemycony alkohol. Pod tym względem wszyscy zachowywali się jak polskie nastolatki wypuszczone na pierwszą w życiu domówkę.


        Co godne podkreślenia współpraca międzypokoleniowa nie ogranicza się jedynie do momentów zakrapianych procentami. Holendrzy lubią poświęcać wiele uwagi najmłodszym, ale robią to w dorosły sposób. Od kilku tygodni Krzyś uczęszcza na lekcje gry na gitarze. W pobliskim domu kultury, grupa muzyków pomiędzy drugim i trzecim krzyżykiem życia, poświęca swój wolny czas na zajęcia z dziesięciolatkami. Ubrani na czarno długowłosi i nieco niedomyci Goci miast grać muzykę metalową, chlać absynt i oddawać cześć szatanowi, prowadzą lekce dla dzieciaków. Robią to za darmo i widać po nich, że te lekcje sprawiają im taką samą frajdę jak młodzieży szkolnej. To naprawdę niezapomniany widok, gdy czarny typ z lekkim make-upem, ćwiekami na nadgarstu, i kolczykami w różnych rejonach twarzy przybija sobie piątkę z twoim małym poczciwym blondynkiem i razem brzdękają sobie kawałek the White Stripes. Mimo pewnych różnic w metodach spędzania wolnego czasu muzyka łączy ich i sprawia ogromną frajdę. Chłopaki wymieniają się uwagami o ulubionych zespołach, podpowiadają nowe kawałki i słuchają muzyki. Ale - co najważniejsze przedstawiciele subkultury metalowej, traktują swoich małych podopiecznych jak kumpli i rozmawiają z nimi na równi jak z dorosłymi. Nieważne, że jeden ma na koszulce napisane Behemot a drugi Myszka Mickey, bo razem się świetnie rozumieją.

      Podobne dziwne pary można spotkać niemal wszędzie. Czy to będzie straż sąsiedzka, czy grupa wieczornych biegaczy, którzy odziani w obciachowe kamizelki odblaskowe, przemierzają co wieczór naszą ulicę. Nikogo takie przyjaźnie nie dziwią i nie szokują. Bo jak się bawić to wszyscy razem.

LEO
Foty nasze i z Googla.

środa, 22 marca 2017

Wybory po holendersku

Jak wybierają ludzie w rozsądnym kraju




    Jak pewnie widzieliście i słyszeliście w polskiej prasie i telewizji, w zeszłym tygodniu odbyły się wybory parlamentarne w Holandii. W naszym kraju i na świecie było wielkie poruszenie tym wydarzeniem. Dziennikarze trąbili o niebezpieczeństwie, jakim byłoby zwycięstwo nacjonalisty Geerta Wildersa, który zapowiadał walkę z Islamem i wyjście z Unii Europejskiej. Polscy politolodzy przeżywali, kształt przyszłej koalicji, liczyli ilość głosów opozycji. Tymczasem w Holandii wybory przeszły bez większego echa. To nie znaczy, że Holendrzy nie poszli głosować, jednak zrobili to bez całej tej medialnej otoczki. Poszli, zagłosowali i wszystko wskazuje, że wszystko będzie jak zawsze. Tymczasem po pragmatycznej decyzji większości holendrów, giełdy na świecie poszły w górę. Euro się umocniło, a europejscy liberałowie cieszą się i klepią po plecach.


    O ile wybory wygrała partia urzędującego premiera Marka Rutte (bądź Ruttego jak ktoś lubi deklinować), to z pewnością poza premierem zmieni się skład osobowy rządu. Wszystko to jest spowodowane tym, że holenderski system wyborczy, który nie uwzględnia progów wyborczych i proporcjonalnego rozkładu głosów, powoduje że do parlamentu wchodzi zwykle z piętnaście różnych partii. Uzbieranie większości koalicyjnej z tej mizerii osobowej trwa zwykle bardzo długo i musi pogodzić interesy kilku partii naraz. Jest to więc prawdziwy koszmar. Do tego czasu władzę kontynuuje dotychczasowy rząd. Bywało, że rozmowy koalicyjne trwały tak długo, że nowy rząd był powoływany dobrych kilka miesięcy po wyborach. Z naszego punktu widzenia istotne jest, że wybory przegrały partie skrajne. Bo jak kiedyś zauważył słusznie jeden pracujących ze mną Polaków (a nie podejrzewałem go o umiejętność myślenia), może by ten cały Wilders i zrobił wreszcie porządek z tą islamską hołota, ale pewnie potem wziąłby się za nas.

    Ważnym elementem holenderskiej polityki jest również wiek kandydatów. Liderzy przeważającej ilości partii kandydujących do władz są ciągle w wieku produkcyjnym. Są to więc ludzie, którym ciągle się chce. Są to też ludzie skorzy do kompromisów. Obecny premier, który był równocześnie poprzednim premierem i będzie też tym następnym - jest ogólnie rzecz biorąc -osobą o poglądach prawicowych. I pierwsza koalicja, której przewodził była, przechylona na prawo. Ta następna, której ponownie przewodził, była już centrolewicowa. Teraz, do końca nie wiadomo komu będzie przewodził pozatym, że przewodzić będzie. Co też istotne, gość rządzi od kilku lat, a w sumie to mało kto zapytany na ulicy wie, kto jest premierem. Bo skoro wszystko działa dobrze, to po co drążyć temat.
 

  Mnie jednak najciekawsza wydała mi się sama kampania wyborcza, której praktycznie nie zauważyłem. Oczywiście, jako że niestety ciągle nie mówię tym straszliwym językiem, to mój kontakt z lokalną telewizją jest raczej znikomy. Niemniej   jednak, nawet przeskakując z kanału na kanał, ani razu nie spotkałem się z jakimiś spotami telewizyjnymi. W radiu też raczej nie epatowali swoimi pomysłami na przyszłość Niderlandów. Miałem wrażenie, że dla holendrów ważniejsza była zbliżająca się kolejka Eredivisie niż wybory, po których rzekomo mieli zacząć strzelać do muzułmanów i burzyć podwaliny wspólnej Europy. Również na ulicach ilość i jakość plakatów wyborczych była tak niewielka, że ciężko było wywnioskować, czy to są kandydaci do Parlamentu, czy reklama sklepu z oknami. Wszystko skromne, niewielkie a przede wszystkim tanie. Bo po co inwestować w wielkie bilbordy skoro wszystko można znaleźć w internecie. Bo właśnie cała kampania wyborcza była przeniesiona do sieci i mediów społecznościowych. A przynajmniej tak mi opowiadali nieliczni Holendrzy, którzy zauważyli jakąkolwiek agitację polityczną. Agitowani czy nie to prawie 82 procent z uprawnionych do głosowania poszło do urn. Czyli zupełnie odwrotnie jak u nas, gdzie wszyscy żyją polityką, ale głosować to im się już nie chce.

Co ciekawe największy nacisk na tematy związane z wyborami miało moje dziecko w szkole. W ramach wychowania obywatelskiego dzieci uczyły się o wyborach w Holandii. Dziesięciolatki dowiedziały się, jakie są najważniejsze partie polityczne i jakie mają poglądy. Umiały rozszyfrować skróty partyjne, co jest nie lada wyzwaniem, gdy dwie największe partie mają same litery "V" w nazwach. Na koniec nauczycielka przeprowadziła im quiz na temat preferencji politycznych w klasie. Na podstawie pytań światopoglądowych, wyszło, że niemal cała klasa ma poglądy chadeckie. I właśnie chrześcijańskie centrum wygrałoby u nich wybory, co jest o tyle absurdalne, że ponad połowa dzieciaków jest wyznania islamskiego. Wygląda więc na to, że wbrew temu, co krzyczą populiści, mniejszości wyznaniowe (o ile to ciągle mniejszość) integrują się i przyjmują holenderskie wzorce kulturowe. Nikt nie będzie wychodził w Unii. A rozsądek społeczny i demokracja trzyma się dobrze, czego wszystkim rodakom w kraju ojców również życzę.
LEO
foty z googla

czwartek, 5 stycznia 2017

Fajerwerki na pomarańczowo


 Fajerwerki po holendersku



   Holendrzy nie przykładają większej wagi do świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy, Chanuki czy Ramadanu (jeszcze). Są jednak pewne wydarzenia, które przyspieszają bicie serca zjadaczom Goudy. Pierwszy to Sinterklass, czyli Św. Mikołaj, o którym już wcześniej pisałem. Drugim jest sylwester z fajerwerkami. A właściwie ważne są same sztuczne ognie, petardy hukowe i inne wynalazki robiące dużo hałasu i błysku.


      Właściwie jedynym powodem, dla którego Holendrzy świętują nowy rok, jest prawo pozwalające odpalać legalnie petardy od rana do 2 w nocy. Impreza zaczyna się już dobrych kilka godzin przed północą. Co kilka minut gdzieś w sąsiedztwie wybucha kolejny pocisk z saletry, a mój pies dostaje pierdolca. Huk się niesie po ulicach i aktywuje kolejnych wielbicieli wystrzałów do jeszcze bardziej zwiększonej aktywności dźwiękowej. A pies wyyyje!!!!

    Holendrzy, o ile skąpią praktycznie na wszystkim, to w trakcie kupowania fajerwerków nie liczą się z kosztami. Co roku potrafią wyjebać (w powietrze) 70 mln euro (sic). Zakupy na poziomie 300 euro za zestaw sztucznych ogni są rzeczą normalną. Jest jednak pewien problem. Prawo holenderskie jest bardzo restrykcyjne względem norm bezpieczeństwa. Dlatego wszystkie dostępne na rynku produkty są stosunkowo małe i mało widowiskowe. Czyli dokładnie nie takie, na jakie liczą konsumenci. Co więcej, można je kupić jedynie na trzy dni przed Sylwestrem. Stąd pod koniec roku policja regularnie prowadzi obławy na granicach z Niemcami i Belgią na szmuglerów ładunków wybuchowych (czyli zatrzymuje prawie wszystkie pojazdy na holenderskich blachach i konfiskuje petardy). Jest to dość ryzykowne, bo można dostać wysoką karę pieniężną i roboty publiczne. Na szczęście dla widowiska, sprytni hukowcy zawsze jakoś sprowadzą trochę towaru do kraju, by spokojnie wysadzić go sobie w powietrze, lub w ręce jak coś pójdzie nie tak.



    Co ciekawe w Holandii nie ma zwyczaju robić koncertów sylwestrowych czy jakichś większych pokazów z pieniędzy municypalnych. Wszyscy siedzą raczej w domu w towarzystwie rodziny czy przyjaciół popijają piwo i zajadają się ciastkami Oliebollen (takie pączki bez róży). Do niedawna prawie nikt nie kupował szampana (drogi). Teraz gdy ceny spadły, pija się również bąbelki, choć raczej w formie budżetowej. Lepiej wszystkie środki przeznaczyć na błyski i wybuchy.

   O ile w mieście, hałasy i wystrzały przypominają dźwięki, jakie można było usłyszeć w oblężonym Sarajewie, To o północy mamy do czynienia z bombardowaniem Berlina. Wybucha wszystko i wszędzie. Psy wyją, dzieci płaczą, ludzie się bawią. Prawdziwe pandemonium w morzu ognia i wybuchów. Czasami ktoś oberwie petardą, ale nikt nie robi z tego afery. Na niebie robi się jasno jak w dzień i głośno jak w gdańskiej stoczni. Prawdziwe bachanalia żarzących się lontów, świetlnych rozbłysków i głuchych eksplozji. Po godzinie słuchania jak twój pies wyje ze strachu i lata po domu jak poparzony, w końcu sąsiadom kończą im się zabawki. Nastaje cisza. Za to ulice toną w śmieciach i resztkach niewybuchów. Po asfalcie pałętają się całe hałdy syfu, jaki pozostawili imprezowicze. Potem te śmieci zalegają na chodnikach i rynsztokach miesiącami. A ludzie czekają, aż ktoś je łaskawie posprząta. Trzeba im jednak przyznać, że mają rozmach skur...syny.
Leo
P.S. Tabletki uspakajające dla czworonogów nie działają ani trochę, Wiec jak ktoś się zastanawia czy wydać na nie 10 euro, to niech sobie odpuści.