wtorek, 19 lutego 2019

Lokatorzy po holendersku

O wątpliwych zaletach wynajmowania pokoju na strychu.


    Wynajmowaliście kiedyś pokój nieznajomemu? To ciekawa metoda poznawania nowych ludzi i kultur. Bardzo pomaga też sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego na pewnym etapie życia, tak fajnie jest mieszkać samemu. Ale wszystko po kolei.

     Eindhoven od kilku lat przypomina brzydkiego feniksa powstającego z popiołów. Tempo, w jakim rozwija się to miasto, jest oszałamiające. Ilość inwestycji, remontów i przebudów objawia się nie tylko coraz dłuższymi korkami. Gdy przyjechaliśmy tutaj ponad cztery lata temu, na co drugim domu była informacja, że jest na sprzedaż. Czyli był to wyraźny sygnał, że wszyscy uciekali z tego miasta gdzie pieprz rośnie. Ciężko było znaleźć pracę, knajp było mało, a miasto było brzydkie jak skurwysyn. Teraz po kilku latach, wszystko stanęło na głowie. Firmy nie mogą znaleźć pracowników, ludzie nie mogą znaleźć mieszkań, bo wszystko jest już sprzedane, lub wynajęte i tylko brzydko jest tak jak było.

     Korzystając ze sprzyjającej koniunktury mieszkaniowej, postanowiliśmy, że będziemy od czasu do czasu niedrogo wynajmować pokój gościnny celem podreperowania budżetu. Żeby jednak nie zwariować, zdecydowaliśmy, że lokum będziemy wynajmować tylko na okres krótkoterminowy. Będziemy czymś na kształt bidula dla osób, które szukają jakiegoś lokum w Eindhoven i dopóki nie znajdą, to mogą sobie siedzieć z nami i oglądać Netflixa. Idąc na przekór prawicowej fali światowej ksenofobii, postanowiliśmy, że będziemy jebanymi lewakami, którzy pomagają innym: dachem, radą i mądrością. I zaiste to piękne założenie było jednym z najgłupszych pomysłów, na jakie do tej pory wpadliśmy, mieszkając za granicą.


      Na początku trafiły nam się dwie Polki. Jako że z założenia chcieliśmy lewakować z osobami z różnych krajów i kultur, by uczyć się i poznawać co obce i ciekawe. Dlatego zdecydowaliśmy się na dwie dziewczyny z Krakowa. Wiele było radości, wirtualnych spacerów po Rynku i wspólnych wspomnień. I szło to naprawdę dobrze do czasu jak lokatorki odkryły uroki palenia lolków. Najpierw niewinnie — czasami, później częściej, by w końcu nagminnie. Nim się obejrzeliśmy nasz strych wyglądał jak ośrodek Monaru. To nie jest tak, że my mamy coś przeciwko paleniu marychy. W końcu wolność Tomku w swoim domku. Ale jednak jakieś formy kooperacji sąsiedzkiej są potrzebne, a gdy jedna strona jest zbyt odklejona od rzeczywistości, to współpraca robi się nieco jednostronna. Na szczęście dla naszej obecnej znajomości, dziewczyny dość szybko się usamodzielniły.

      Następnie przesunęliśmy się nieco na wschód. Zamieszkała u nas parka Litwinów. On był niespełnionym aktorem po psychologii, a ona chciała iść na uniwersytet. Prawdopodobnie chodziło jej o Hogwart, ale nie sprecyzowała tego dokładnie. Dlatego na początek wylądowali w fabryce przewodów scalonych. Współprzebywanie odbywało się dość znośnie, do czasu, gdy przyszło do tematu przeprowadzki. Z założenia nasza baza noclegowa miała być tylko tymczasowym rozwiązaniem na miesiąc lub dwa, czyli do czasu znalezienia własnego lokum. Potomkowie Mendoga. Co miesiąc grali twardo, że będą się od nas wyprowadzać, jednak ilekroć dochodziło do terminu pożegnania, nasi Litwini milkli i zamykali się w pokoju (wracali z wycieczki). By w ostatnim dniu umowy najmu, łamiącym głosem stwierdzić, że nic z tego i zostaną u nas dłużej. Nie wiedzieć czemu, wszystkie swoje niepowodzenia mieszkaniowe, skłaniały ich do przekonania, że to wszystko nasza polska wina. W końcu po kilku próbach znaleźli swoje mieszkanko. Wtedy powiedzieli nam, że ostatecznie nie było u nas tak źle i w ramach rewanżu zapraszają do siebie na kurtuazyjną wizytę. Wyślą nam zaproszenie. Kiedy? Nie wiem, bo minęło pół roku i ciągle czekamy.


     Skoro nie poszło nam dobrze na wschodzie to może lepiej na Zachód. Kolejnym lokatorem był stuprocentowy Bawarczyk. Ponoć kiedyś trzymało się żyda w piwnicy, my natomiast mieliśmy Niemca na strychu. Chłopak uosabiał w sobie wiele stereotypowych cech aryjskich. Był dwumetrowym blondynem o kwadratowej szczęce, niebieskich oczach i twarzy nieskażonej myśleniem. Świetnie zorganizowany, wysportowany, zaradny okazał się niestety wyjątkowym matołem. Mimo że miał robić staż informatyczny w Boschu, przerastała go obsługa pralki, czy zmywarki, choć obie miały instrukcje po niemiecku. Widzieliśmy też postępujący regres dobrych i zdrowych zachowań, które wyniósł z domu w kierunku leniwego lesera. W ciągu kilku tygodni, jego zbilansowana warzywna dieta przemieniła się w paszę typowego nastolatka lubującego się w najgorszym typie śmieciowego żarcia. Szybko okazało się, że sześć par butów do biegania, które przywiózł ze sobą w walizce i potem rozstawiał po całym domu, było tylko na pokaz. Miał jeszcze jedną cechę, która doprowadzała nas do szału. Chłopak potrafił godzinami oblegać jedyną w domu toaletę. Nie było w tym nic nadzwyczajnego zważywszy na jego nową dietę. Jednak pierwszy raz w życiu widziałem kogoś, kto w połowie jedzenia obiadu idzie się wysrać, aby po kilku minutach, jak gdyby nigdy nic wrócić do jedzenia. Na szczęście dla nas i dla Boscha — staż się skończył po dwóch miesiącach a chłopak wrócił do Monachium.


Prawdziwym gwoździem do trumny naszej małej rodzinnej Wspólnej Europy był jednak Hiszpan. Chłopak bardzo miły i uśmiechnięty wydawał się wręcz idealnym lokatorem, do czasu jak na drugi dzień po wprowadzeniu się do nas postanowił sprawdzić jak to jest się najeść ciasteczek z haszyszem. Ku przestrodze innym amatorom ciasteczek, powiem, że chłopak dostał psychozy i przemożnej bezsenności. Przez kilka dni i nocy z rzędu siedział na naszej kanapie i trząsł się ze strachu. Wszelką pomoc z naszej strony utrudniał fakt, że młody człowiek, jak przystało na mieszkańca Malagi, komunikował jedynie po hiszpańsku. Potrafił wparować w środku nocy do naszej sypialni i płakać z bliżej nieokreślonego powodu. Trzeba go było przytulać i głaskać jak trzylatka. Żeby ulżyć mu w cierpieniu, postanowiliśmy go czym prędzej odesłać do domu. Plan jednak nie poszedł do końca po naszej myśli. Bo jakoś tak nam wyszło, że zamiast wysłać go do mamy, to mama wysłała się do nas. I tak na naszej kanapie przez kolejny tydzień siedział Hiszpan z mamusią i oglądali kreskówki. W przerwach prowadzaliśmy go po lekarzach i terapiach. Koniec końców, udało się chłopaka doprowadzić do stanu używalności i następnie wysłać na swoje a mamusie z powrotem do domu. To nas ostatecznie przekonało, że wystarczy już tych eksperymentów i najlepiej zamieszkać samemu. Dlatego, każdy, kto wpadnie na podobny pomysł i przetrwa kilku lokatorów stanie się naszym cichym bohaterem. Z naszej strony mogę powiedzieć tylko jedno — kto spróbuje ten nudzić się nie będzie.

Leo
Foty z Googla.