piątek, 25 września 2015

Nie taki Arab straszny jak go u nas malują.

   Od kilku tygodni, cała Polska drży z obawy przed zalewem imigrantów z Syrii. Ilości Hejtu wylewanej na tych strasznych uchodźców, którzy pragną zabrać nasze domy, wygryźć nas z pracy i co najgorsze jawnie spacerować po naszych ulicach, sięgają zenitu. Wszyscy się wypowiadają, bo jak wiadomo — Polak zna się na wszystkim i nie jedno już widział. Mam pytanie, czy ktoś z tych plujących jadem obrońców chrześcijaństwa (religia pokoju i współczucia) zna jakiegoś Syryjczyka? Tak się składa, że chodziłem na kurs językowy z uciekinierami z Syrii. Zaprzyjaźniłem się nawet z jedną rodziną. Kilka dni temu zaprosili nas do siebie na śniadanie. Było bardzo miło, nikt nas nie nawracał, nie otruł, nie widziałem też bomb domowej roboty w szafce pod telewizorem. Zamiast tego widziałem rodzinę, która zostawiła wszystko w bombardowanym mieście I uciekła przed wojną do Europy. Co więcej, syryjska kuchnia jest przepyszna.



Malek mieszkał w Damaszku z żoną i trójką dzieci. Pracował w sporej firmie menadżerskiej, jak sam mówi — wyciągał na rękę ok. 2 tys. euro. To pieniądze, za które w Syrii całkiem nieźle się żyło. Nigdy nie planował wyjeżdżać, dom, samochód, wakacje w Dubaju, normalne życie, w normalnym kraju. Pewnego dnia poszedł do pracy, ale w miejscu budynku był tylko lej w ziemi. Życie, które kochał, się skończyło. Nie opowiadał się za Asadem ani za rebeliantami, w ogóle nie opowiadał się za niczym. Po kilku miesiącach koczowania w domu, gdy ani reżim, ani jego przeciwnicy nie osiągali żadnej przewagi. Postanowił, że woli ratować rodzinę na własną rękę. Spieniężył wszystko, co miał. Przedostał się najpierw do Turcji. Potem autobusem dojechał na wybrzeże. Trafił do motorówki, która przepłynęła do Grecji. Za wszystko był oczywiście srogo liczony. Wszystko miało swoją stawkę. Gdy ogląda teraz telewizje, to jego podróż wydaje mu się jak wycieczka z siedmiogwiazdkowego biura podróży. Droga, ale względnie bezpieczna. W Grecji kupił dowód osobisty. Nie zgadniecie od obywatela jakiego kraju. Właśnie... legitymując się chwilowym obywatelstwem RP, kupił bilet lotniczy i przeleciał z Aten do Eindhoven. Tak... umiał kupić bilet przez internet. Bo może trudno w to uwierzyć, w Syrii też mają linie lotnicze, telefony komórkowe i hotele pięciogwiazdkowe. No, a przynajmniej jeszcze niedawno mieli. Jedyne czego Malek nie umiał to wymówić swojego tymczasowego nazwiska. Zapamiętał tylko, że na imie ma Zygmunt (choć wymowa zdradzała bardziej, że nazywa się Sigmut). Dowodu, już nie ma. Zgodnie z umową, zaraz po wylądowaniu złamał go na pół i wyrzucił. Holendrzy szybko nadali mu status uchodźcy i pomogli sprowadzić rodzinę z Turcji. Dostali domek w niewielkim miasteczku koło Eindhoven, kurs językowy i kieszonkowe.


     Nie obyło się bez pewnych trudności. Holenderscy urzędnicy byli bardzo zaskoczeni, że Malek nie dość, że wie jak wygląda laptop, to jeszcze potrafi go obsługiwać. Pytali go też, czy umie jeździć samochodem. Na wszelki wypadek odpowiedział, że w Syrii na uniwersytet jeździł konno a czasem na mule. Po przetłumaczeniu dokumentów, ku pewnemu zaskoczeniu okazało się, że o dziwo Malek ma prawo jazdy. W ogóle Malek był dość zaskakujący, bo płynnie mówi po angielsku i nie przystawał do stereotypu araba. Jego żona Gurup też na studiach ekonomicznych nauczyła się mówić w obcych językach. Dziwne. Malek stara się nauczyć, żyć od nowa. Wie, że mimo studiów i zawodowych osiągnięć ciąży na nim piętno sprzedawcy arbuzów. Trochę to smutne, ale Holendrzy widzą go tylko w ten sposób. Zaczął nawet pracę jako dostawca jedzenia w restauracji. Jak sam mówi, traktuje to bardziej hobbystycznie, bo ile zarobi, tyle jest mu odciągane z zapomogi, którą dostaje od rządu jego królewskiej mości. Ale i tak woli pracować. Dzieciaki chodzą do tej samej szkoły, w której zaczynał Krzyś. O swoim państwie opowiada z nutką goryczy — wie, że raczej nie uda mu się tam już wrócić.

    U Malka poznaliśmy też drugą rodzinę z Syrii. Przyszli (sic!!!!) do nich dwa dni wcześniej prosto z Syrii. Na piechotę, wcale nie znaczy, że taniej. Oni za kilkutygodniowy transfer rodziny z trójką małych dzieci zapłacili różnym przemytnikom 8 tysięcy euro. Zabrali ze sobą jeszcze piętnastoletniego sąsiada. Niestety jego rodziny nie było stać na opłaty dla przemytników. Chłopak jest więc sam. Wszyscy mieszkają tymczasowo u Malka, bo na boga, w obliczu katastrofy trzeba sobie pomagać. Pokazywali swoje zdjęcia z podróży. 39 osób na małym pontonie. Wszyscy się szczerzą do zdjęcia. A co mają robić? Płakać? Tak wszyscy mają smartfony, a co mają mieć przenośny telegraf? A może powinni wysyłać kruki z wiadomością. W naszych mediach mówi się, że uciekinierzy to sami mężczyźni. Nie sądzę, bo mój Syryjczyk przytargał ze sobą żonę i trzy córeczki.

    Uciekinierzy opowiadali też o mafii przemytników. O braku współczucia i wysokich stawkach za wszystko. Przerzuty przez zieloną granicę, posiłki, transport, całość w pełni zorganizowane. Trochę jak auto z salonu, za każda dodatkowa opcja płatna ekstra. Niebezpiecznie? No może trochę. Czy dzieciom jest smutno? Tak, najbardziej dlatego, że w Syrii musieli zostawić psa. Co teraz? No nic, spróbują rozpocząć życie na nowo. Do Polski się nie wybierają, wiedzą, że nie jest to kraj wystarczająco bogaty, by mógł im pomóc. Malek mówi, że poznał już kilku Polaków w Holandii. Bardzo mili ludzie, pomagają mu, wspierają, dodają otuchy. Z początku nieufni, nawet trochę wrodzy, jednak gdy się do niego przekonali, okazali się bardzo sympatyczni. Polacy to dobrzy ludzie, wierzę w to – mówi Malek.


P.S. Boimy się tego czego nie znamy, ale trzeba czasem okazać trochę serca.

1 komentarz:

  1. Wcale nie jesteśmy takim biednym krajem, stać nas na pomoc dla uchodźców. Mamy gotowe ośrodki i wykwalifikowany personel. Ludzie tez nie są tacy straszni. Nie wszyscy karmimy siebie i dzieci nienawiścią do obcych... smutne to wszystko

    OdpowiedzUsuń