czwartek, 3 września 2015

Wózki widłowe w Holandi

Zaszczyt mnie kopnął.

    Kilka dni temu w firmie, której mam przyjemność pracować, zostałem wezwany do biura. Pani kadrowa popatrzyła na mnie spode łba i groźnym tonem spytała mnie czy wiem, po co tam się znalazłem. Wzruszyłem ramionami oraz dopowiedziałem, że obiło mi się o uszy, coś o jakimś szkoleniu, ale jej ton wskazywałby na coś zgoła innego. Pomny złych doświadczeń z poprzedniej firmy, gdzie najpierw mnie pochwalono, a następnie w przeciągu tygodnia zwolniono, postanowiłem grać na zwłokę. Udałem więc wielkie zaskoczenie, mając w pamięci, że tu też mnie ostatnio chwalili. Tak panie Osuchowski, w przyszłym tygodniu zaczyna pan szkolenie na Reach'a. Bardziej stwierdziła, niż spytała mnie. Szkolenie trwa tydzień i odbywa się w Venlo (50 km stąd). W tym czasie nie będzie pan zarabiał, musi pan też dojeżdżać na własną rękę i koszt. Co więcej, jest pan zobowiązany przez rok pozostać wierny naszej firmie. W zamian my panu to szkolenie finansujemy. Wyraziłem moje wielkie uznanie za ogromną hojność mojej firmy. Skomplementowałem kolczyki pani kadrowej, zachwyciłem się ogromem możliwości stawianym przez firmę i spytałem, czy skoro mam podpisać cyrograf na rok, to czy dostanę również pomoc w nadrzędnym dla mnie względzie dofinansowania kursu językowego. Pani prychnęła w moją stronę i powiedziała, że szkolenie jest warte tysiąc euro, a to i tak dwa razy więcej niż mógłbym się po tej firmie spodziewać. Przypomnę tu, że firma ta codziennie wysyła w świat sprzęt warty po kilkaset tysięcy euro.


    Nie należy jednak być pazernym, w końcu takie szkolenie to jakby nie było ważny krok w mojej karierze logistyka na Holenderskiej ziemi. Tu należy wyjaśnić, że Reach Truck to taki wózek widłowy, który sięga na kilka pieter w górę, podnosi towary o ciężarze dwóch ton i wszystko to w piekielnie ciasnych trzewiach hali magazynowej. Trzeba sporej precyzji, wiedzy przestrzennej i nadwyraz silnych mięśni grzbietu (ciągle zadzierasz głowę, patrząc na półki tłoczące się kilka metrów nad tobą), by stać się dobrym reacherem. Poza tym taka maszynka, to typowa zabawka dla dużych chłopców. I każdy z nas na pewno chętnie by się czymś takim pobawił. W rzeczy samej szkolenie było super.

    Oczywiście zaszczyt szkolenia się za cudze pieniądze (a jak już wspominałem kilka razy, Holendrzy nie są skorzy do nadmiernej hojności) to prawdziwa rzadkość. Stąd pełni entuzjazmu stawiliśmy się na spotkanie. Przywitał nas były żołnierz armii holenderskiej, który z niewiadomych dla nas, siebie i armii przyczyn stał się trenerem widłowym. Przyznam tu, że szkolenie miało raczej luźny charakter. Po nudnej części teoretycznej, gdzie dowiedzieliśmy się tak ważkich niuansach, jak to że szesnastolatkowie pod pewnymi warunkami (poznaliśmy te warunki) też mogą mieć uprawnienia na wózki widłowe. Jako że nikt z nas od dawna nie ma szesnastu lat, temat wydał nam się nieco zbędny i przeszliśmy dalej. Na szczęście, naszego wykładowcę również nudziło to całe wykładanie, więc po dwóch godzinach przeszliśmy do działań praktycznych. Najpierw pokazał nam kilka śmiesznych filmików na YouTube, aby pokazać, co da się zrobić tym sprzętem i czego nam oczywiście robić nie wolno. Pomny, że moje popisy też mogą trafić do internetu, zasiadłem do pojazdu o swojskobrzmiącej nazwie Jungheinrich. Po kilku słowach wstępu zaczęliśmy zabawę w wywracanie słupków, zrzucanie palet, spychanie pudełek itp. To niesamowite z jaką lekkością i precyzją, można sterować maszyną ważącą grubo ponad trzy tony. Dostawaliśmy różne zadania z gwiazdką. Na przykład jak przewieźć poziomą czterometrową belkę przez bramę, która się rozsuwa jedynie na dwa metry albo jak kierować pojazdem, kiedy ładunek przesłania nam całą widoczność.



    Musieliśmy też zdać egzaminy testowe. Na szczęście, dla trenera pytania również wydały się dość osobliwe, więc by uniknąć blamażu, rozwiązywał test razem z nami. Również egzamin praktyczny był dość bezbolesny, bowiem nasz trener, był również naszym egzaminatorem. Dla lepszego samopoczucia i zdawalności. Już po dwóch dniach oświadczył nam, że wszystkim nam zaliczy egzamin, bo nas wyjątkowo polubił. No i w sumie przy okazji to też nie najgorzej jeździmy. Po tygodniu przedniej zabawy wróciliśmy do szarej zawodowej rzeczywistości. Jak się można było spodziewać, nikt nam wcale nie zaoferował wózków do jeżdżenia. Wróciliśmy na nasze stare z góry upatrzone pozycje. Jak wiadomo, praktyka czyni cuda, więc na wszelki wypadek przez jakiś czas będziemy robić to, co już od dawna umiemy. A wózki sobie jeżdżą bez nas.



LEO

1 komentarz: