środa, 8 grudnia 2021

Sauna po holendersku

Nagość w Holandii

Im dłużej mieszkam w Holandii, tym mniej rzeczy mnie zaskakuje. Stąd pewnie znikoma ilość wpisów na tym blogu. Jest jednak coś, co na nowo przykuło moją uwagę. To jest sauna po holendersku. A dokładnie rzecz ujmując niczym nie skrępowana nagość.

Zawsze myślałem, że jestem raczej otwarty I liberalny, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wiem, że pochodzę z mocno konserwatywnego kraju, jednak mieszkam poza granicami już przeszło dziesięć lat I wydawałoby się, że już do wszystkiego się dawno przyzwyczaiłem. Co więcej wiem, że Holendrzy jak Niemcy czy Skandynawowie są dość otwarci na naturalność i mało jest tam tematów tabu. Jednak to co zobaczyłem w Saunie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Jak to mówią: co się zobaczyło, tego już się nie odzobaczy. I żeby była jasność, nie oceniam tego negatywnie, po prostu trudno mi było się w tym odnaleźć.

Ale po kolei. Na saunę namówił mnie mój turecki kolega, znacznie bardziej pruderyjny niż ja. Jako że nigdy nie byliśmy tego typu miejscu w Holandii, postanowiliśmy spróbować. Co prawda, ostrzegano nas, że nie należy ubierać kąpielówek, jednak przecież każdy klient dostawał szlafrok I ręcznik kąpielowy. W dodatku była to niedziela, czyli dzień rodzin. Co mogło pójść nie tak. Co prawda, już sam fakt, braku podziału na szatnie męskie I damskie budził pewne wątpliwości. Ale, kto by się tam przejmował. Tradycyjnie nauczony na polskim basenie, przebrałem tudzież rozebrałem się kulturalnie pod ręczniczkiem. Kolega Turek to samo, na wszelki wypadek oddalił się na drugi koniec szatni I ustawił jak najbardziej tyłem jak to tylko było możliwe. Przepasani ręcznikami, zapięci po szyje w szlafroki, z kolejnym ręcznikiem zarzuconym na plecy wkroczyliśmy do SPA.

No I już pierwszy rzut oka trochę zbił nas z tropu. No bo widzimy basen, do tego jacuzzi, no I w pełni otwarte prysznice. No I jak tu wejść do tego Jacuzzi? W ręczniku? W szlafroku? Kurde, kąpielówki zostawiłem w szatni. I wtedy ni stąd ni zowąd z jacuzzi wyłonił się pan, goły niczym święty turecki I przespacerował się pod prysznic. Tam już swoje wdzięki obmywały kolejne dwie panie, wesoło plotkując I stojąc niejako frontem do klienta. To nas trochę zamurowało. Ale jako osoby dobrze wychowane, zaczęliśmy omiatać wzrokiem sufit, co by nie zabierać im prywatności w oczekiwaniu aż skończą. Gdy przyszła nasza kolej na ablucje (bo czekaliśmy, że tak niby mimochodem, żeby one sobie już poszły) weszliśmy po kolei pod ten koedukacyjny prysznic. Niestety, następni Holendrzy nie mieli takiego zwyczaju I gdy stałem (jak najbardziej tyłem I w jak najdalszym kącie) pod strumieniem wody, ci wmaszerowali bez krępacji prezentując się czym chata bogata. Jako osoba nieco jednak skrępowana, odczekałem w moim kącie, aż wszyscy sobie pójdą by następnie dość niepewnie wychylić sią z za winkla I poszukać jakiejś bezpiecznej lokacji. Z drugiej strony natrysków widzę, że Turek równie przyklejony do ściany co ja, też wygląda za jakimś ustronnym miejscem. Najbliżej było jacuzzi z pieniącą się wodą. Puściliśmy się pędem, do kadzi z wodą. Zanurzeni po szyję w bulgocącej I przez to szczęśliwie nietransparentnej wodzie, zaczęliśmy się zastanowić co dalej.

Oczywiście swoim zaściankowym zachowaniem, powodowaliśmy jedynie większe zainteresowanie innych, którzy z niejakim rozbawianiem, patrzyli na nas z politowaniem. Oczywiście nikt nas nie oceniał, nikt nas tak naprawdę nie obserwował, wszyscy mieli nas zupełnie w dupie. Wiem, że mieli, bo te wszystkie dupy były kompletnie nagie. Siedząc schowani w wodzie zastanawialiśmy się nad ogromem różnic kulturowych jakie dzielą nasze kraje. I zaprawdę wyszło na to, że światopoglądowo jest nam z Turkiem (nota bene świetnym gościem) bliżej niż z przeciętnym Holendrem. U nich też tak jak u nas nikt z własnej woli się przy innych nie rozbiera. Strefa prywatna jest bardzo ważna a nagość jest zarezerwowana raczej dla naszych partnerek. Dlatego, siedząc schowani w wodzie byliśmy daleko od naszej strefy komfortu. Oczywiście z każdą minutą, nieco przyzwyczajaliśmy się do zaistniałej sytuacji. Po jakimś czasie, udało nam się nawet oderwać wzrok z sufitu, który omiataliśmy naprzemiennie, aby przypadkiem się nie gapić na innych. Tymczasem okazało się, że dla naszych współsaunowiczów, ręczniki są jedynie po to, by nie siadać z saunie na gołych (sic) deskach. Natomiast szlafroki, są zupełnie zbędne, bo ludzie nawet do ogrodu wybiegali zupełnie nago. Paradowali po tym trawniku, dyskutowali i relaksowali w tych czterech stopniach (wspominałem, że był Grudzień). Ogród bardzo przyjemny usytuowany naprzeciw restauracji, gdzie inni (już w szlafrokach albo tylko w szlafrokach) spożywali sobie tosti z serem, albo krokieta z nie wiadomo czym popijając Bavarią. Jak to musi zaostrzać apetyt obejrzeć sobie do kanapki taką siedemdziesięcioletnia babcie z nadwagą albo dziadka z chorą prostatą. Wszystko widać jak na talerzu.

Wychodzi na to, że Adam I Ewa zanim zerwali zakazany owoc musieli być Holendrami, co by się nawet zgadzało, bo holender jak może jakieś darmowe jabłko zerwać, to na pewno je zerwie. Po godzinie, nabraliśmy trochę odwagi, by zacząć się nieco luźniej przemieszczać między różnymi saunami i basenami. Oczywiście w stroju Adama, niemniej jednak wciąż nieco mniej skromnie trzymając niby to przypadkiem ręcznik z przodu przyciśnięty oczywiście tak, by za bardzo nie odstawał. I swoją drogą było to strasznie uciążliwe, że chociaż nikt nas nie oceniał, nikt na nas specjalnie nie patrzył, to my ciągle czuliśmy się źle I nieswojo. Bo w końcu jak o tym pomyśleć, to w nagości (nie podszytej dwuznacznością) niema zupełnie nic złego. Jednak przełamać się jest piekielnie trudno. I za każdym razem jak już sobie myślisz, że to już, że się nie wstydzę, że teraz jest luz. To nagle, gdy zza rogu wychodził ktoś nowy a ty znów łapiesz się na tym, że panikujesz. To trochę tak jak przez pierwszych parę dni pobytu w Anglii. Bo niby wiesz, że ruch jest lewostronny, ale I tak za każdym razem, gdy się zbliżasz do skrzyżowania, to spoglądasz w złą stronę. 

Kulminacją atrakcji w spa, jest doświadczenie zapachowo muzyczne. O wyznaczonych godzinach, cała banda golasów (plus Polak sztuk jeden w szlafroku, plus Turek w ręczniku I szlafroku również sztuk jeden), biegną do osobnej chatki na końcu ogrodu (4 stopnie ciepła). Tam mimo limitu 15 osób (corona limit – bardzo sensowny) 30 osób siada nad paleniskiem I ogląda jak pani (tym razem w ubraniu) polewa węgle wodą z olejkami aromatycznymi. A następnie tanecznym ruchem popycha (zawiewa) tą gorącą parę w nagą (a jakże kurwa) publikę. Wszystko w rytmie Céline Dion, Placido Domingo I Andrea Botticellego. Swoją drogą co za dobór artystów do tego piekielnego żaru o zapachu melonowym. Jak wiec się domyślacie ubaw jest po same gołe pachy.

Czy mi się podobało w saunie?  Ciężko powiedzieć. Na pewno wyjście ze swojej strefy komfortu może być oczyszczające. Ale uważam, że paradowanie na golasa jest niezmiernie trudne, dla kogoś kto od dziecka, był uczony się zakrywać. (pomyślcie co musiał przeżywać Turek). Z drugiej strony obserwacja (niegapienie się) innych zwykłych ludzi, którym daleko z standardów piękności z Instagrama, jest niezwykle pouczające. Można też docenić swoje ciało, bo widać jak na dłoni, że każdy ma przecież jakieś niedoskonałości I naprawdę nikogo to nie rusza. Dla mnie dużym ułatwianiem było zdejmowanie okularów. Jako, że bez nich chuja widzę (tym razem w przenośni), nie musiałem się tak bardzo pilnować, żeby nie skupiać wzroku na czyichś wdziękach. Możecie mi wierzyć lub nie, ale jest to dość trudne I łatwo się zapomnieć. Nie mam też pojęcia, czy zdecyduje się drugi raz na takie doświadczenie. Ciężko się zrelaksować, pilnując się cały czas I mimowolnie zasłaniając. Chyba najbardziej się bałem, że mógłbym spotkać kogoś znajomego z pracy. Anonimowa nagość jest pewnie znacznie łatwiejsza, niż to samo w towarzystwie niezbyt bliskich znajomych. Pewnie trochę inaczej jest w gronie przyjaciół zwłaszcza tej samej płci. Nie wiem jak by było w przypadku płci przeciwnej - pewnie dziwnie. Chyba najbardziej bym nie chciał spotkać przełożonego lub przełożonej. To by po prostu było nieco żenujące.

Pamiętajmy jednak, że do odważnych świat należy. Dlatego proponuje każdemu spróbować. A może akurat odnajdziecie w sobie nową pasję. A jeżeli się kiedyś w ten sposób spotkamy, to musicie mi pomachać. Pewnie na wszelki wypadek będę bez okularów spoglądał gdzieś tam w sufit.

Leo

 

środa, 10 lutego 2021

Śnieg w Holandii!

 

O tym jak typowe zjawiska pogodowe powodują nietypowe zachowania.

Szaleństwo! w Holandii, wreszcie spadł śnieg a ludzie zwariowali (większość z radości)!

    Choć pewnie część z was z Holandią kojarzy jakieś stare obrazki z zaśnieżonymi wiatrakami, zamarzniętymi kanałami i tym podobnym zimowym klimatem, to muszę was rozczarować. Ta pora roku w Niderlandach ma niewiele wspólnego z białym szaleństwem. 



 

    Zima NL w zasadzie ogranicza się do niskiej temperatury, silnego wiatru, deszczu, ponurej pogody i wszechobecnej szarzyzny. Czyli zero magicznej atmosfery. Nadmienię, że jak się nad tym zastanowić, to lato często wygląda podobnie, ale skupmy się na zimie. Bo oto w całej Holandii po raz pierwszy od 10 lat mieliśmy do czynienia z burzą śnieżna i opadami śniegu, które utrzymały się dłużej niż kilka godzin. Warto zaznaczyć, że burza śnieżna połączona z silnym wiatrem i brakiem jakiegokolwiek wzniesienia to nie są wcale przelewki. Niema tu praktycznie nic co może nas osłonić przed mroźnymi podmuchami. Generalnie temperatura odczuwalna w Holandii jest z reguły niższa od wskazań termometrów.

    Zatem, po całonocnym prószeniu śniegiem, cała Holandia dosłownie zamarła tudzież zamarzłą. Samoloty przestały latać, pociągi jeździć, autobusy kursować a rowery... no rowery to oczywiście jeżdżą dalej, bo bycie holendrem zobowiązuje i jakoś jednak trzeba się poruszać, gdy komunikacja stoi. Co nieliczni śmiałkowie próbują jeździć samochodami, ale w kraju gdzie prawie nikt nie używa opon zimowych (dodatkowy wydatek), jest to zjawisko kuriozalne. Mieszkańcy Niderlandów, znani z raczej kiepskiej znajomości jazdy samochodem, jeszcze bardziej głupieją za kółkiem gdy sypie śnieg. Tempo spada do 20-30 km na godzinę, auta buksują, ślizgają się i co krok lądują w rowach. Panika, katastrofa, bezład. Kierowcy potrafią zrezygnować z jazdy – często będąc na środku ulicy. Słowem jeden wielki chaos drogowy. Część z ludzi odmawia nawet z dojazdów do pracy. U nas w firmie produkcja niemal stanęła, bo wiele osób odwołało z przyjazd do fabryki. A jak wiadomo każdy powód dobry, żeby nie pracować. Na szczęście korona wirus i tak zmusza większość z nas do pracy zdalnej, więc świat chcąc nie chcąc kręci się dalej. Sytuacja nie jest dużo lepsza na autostradach. Tam co prawda pługi jeżdżą całymi stadami, niczym falanga, spychając śnieg na boki. Nie specjalnie skupiają się za to na wjazdach i zjazdach. Dlatego dostanie się na autostradę beż auta z napędem na cztery koła to prawdziwe wyzwanie. Nie wiadomo też czy uda nam się zjechać z ekspresówki, bo nasz zjazd może nie być w ogóle dostępny i stanowić punkt składowania śniegu. 


 

Na usprawiedliwienie lokalnych kierowców, muszę zaznaczyć, że stan odśnieżenia dróg w miastach jest znikomy. Trudno powiedzieć nawet, że zima zaskoczyła drogowców, bo ich po prostu jest w Holandii bardzo niewielu. Po drogach czasem przemknie jakaś piaskarka, ale jest to kropla w morzu potrzeb (najgęstsza sieć dróg w Europie). Drogowcy starają się wziąć śnieg na przeczekanie, co tym razem będzie trudne, bo temperatura poniżej zera ma się utrzymać nawet kilkanaście dni. Brygady miejskie za to chętnie oczyszczają ścieżki rowerowe. Kosztem ulic i chodników, na których śnieg ciągle zalega. W efekcie w wielu miejscach karetka nie będzie mogła przejechać, ale dostawca pizzy jak najbardziej. Cóż takie są tu priorytety. A kierowcy poczekają na roztopy.



 

Niemniej jednak, opady śniegu, to wbrew pozorom powód do zadowolenia. Większość ludzi reaguje na śnieg entuzjastycznie. Niemal wszyscy mieszkańcy wylegli z domów na ulice i cieszą się ze śniegu jak dzieci. Poprzebierani w stroje narciarskie, (choć najbliższe górki są ze 300 km od granic Holandii), ganiają po chodnikach, ciągną sanki, lepią bałwany, ewentualnie uklepują coś na kształt męskiego przyrodzenia. Prawie każdy, kogo mijasz,  wydaje szeleszczący dźwięk. Tym razem nie chodzi o ich język, ale odgłos ocierania się o siebie ortalionowych spodni śniegowych. Ludzie robią zdjęcia, kręcą filmiki telefonami, całkiem jakby trwał karnawał. Dzieciaki nie wiadomo skąd wyciągają sanki i pchają się po ulicach. Pewnie by chętnie zjeżdżały z górki, ale z braku wzniesień wybierają nasypy kolejowe, lub podjazdy drogowe. Nie jest to chyba niebezpieczne, bo jak już wspomniałem, pociągi i tak nie kursują. Szaleństwo udziela się do tego stopnia, że w centrum miasta na środku ulicy spotkałem narciarza, który zapychał na nartach zjazdowych po płaskiej jezdni, między samochodami, latarniami, koszami na śmieci. Jednak odpychanie kijkami nie sprawiało mu aż takiej frajdy, jak mógł się spodziewać. Po kilku minutach wytężonego wysiłku zrozumiał, że jego narty to nie to samo co biegówki i je zdjął. Zamiast na nartach chodził po ulicy w butach narciarskich ze sprzętem na ramieniu niczym warszawiak na Krupówkach.

Nie każdy jest przygotowany na taki nagły atak zimy. To stanowi niemały problem, bo w ramach walki z Covidem wszystkie sklepy prócz spożywczych są przecież zamknięte. Jak więc nie masz kurtki, butów czy rękawiczek, to już ich raczej nie kupisz, bo nie ma gdzie. A tak, przecież można kupić on-line. Owszem, tylko co z tego jak kurierzy z powodu trudnych warunków drogowych mają trudności z dostarczaniem paczek, a czas oczekiwania jest o kilka dni dłuższy. Wiem, bo sam czekam na buty zimowe, które zgodnie z informacją z DHLa będą dostarczone jakieś dwa dni po zapowiedzianej odwilży. No trudno, będą na następny atak zimy, czyli pewnie w 2030.





P.S. W tym roku Korona przekreśla możliwość zorganizowania Elfstedentocht, czyli wyścigu łyżwiarskiego jedenastu miast. Jeżeli śledzicie zimowe igrzyska, to na pewno zwróciliście uwagę, że Holendrzy są zawsze wysoko w kwalifikacji medalowej. Jest to dość ciekawe, gdy wziąć pod uwagę, że ich najwyższy szczyt ma jakieś 300 metrów. Jednak wiąże się to z zamiłowaniem do łyżwiarstwa szybkiego. Są to zawody halowe i ze względu na wiele różnych dystansów do ścigania, jest tam sporo medali do zgarnięcia. Aczkolwiek, raz na jakiś czas odbywają się na północy Niderlandów wyścigi łyżwiarskie po zamarzniętych kanałach. Zawodnicy przemieszczają się pomiędzy jedenastoma różnymi miastami. Mimo ponad stuletniej historii, zawody odbyły się zaledwie 15 razy, z czego ostatni raz w 1997. Zwycięzcy wielogodzinnych zmagań, zyskują status wielkich bohaterów. A samo uczestnictwo w zawodach to wielki wyczyn. Ponad 200 km w mrozie, śniegu i wietrze to sport dla prawdziwych twardzieli. Jeden ze zwycięzców przypłacił to odmrożeniem sobie kilku palców, uszu i przyrodzenia. Zawodów tym bardziej szkoda, że niska temperatura rzadko utrzymuje się wystarczająco długo, by jazda po zamarzniętych kanałach była bezpieczna.