Mieszkanie po Holendersku
Wiecie dlaczego Holendrzy
robią wszystko w domu bez zasłaniania zasłon? Bo chcą, aby
wszyscy sąsiedzi wiedzieli jak mają ładnie urządzone w domu. A to
dlatego, że prawie każdy dom wygląda dokładnie tak samo. Dlatego
starają się wyróżniać chociaż wystrojem.
Zacznijmy od tego, że
większość zjadaczy Goudy mieszka w szeregowych domkach
jednorodzinnych. Kwadratowe chaty bez wyrazu stoją ścianę w ścianę
całymi rzędami całymi ulicami. Wszystkie z grubsza wyglądają
podobnie. Na parterze salon z kuchnią, wielkie wystawowe okno, przez
które sąsiedzi obserwują co akurat robimy (generalnie wszyscy
oglądają telewizje). Góra to zwykle trzy niewielkie sypialnie,
bywa też skośne poddasze przerobione na dodatkowy pokój.
Obowiązkowo przed takim kwadratowym domem jest jeszcze mały
betonowy ogródek ze stodółką, w której obowiązkowo trzyma się
rower. Niektórzy mają tam też narzędzia, choć sądząc po
robotności Holendrów, chyba nie do końca wiedzą do czego ich
używać. Każdy dom ma też tylne wyjście, aby właściciel roweru
nie brudził sobie dywanu w salonie. W ten sposób oprócz ulic
frontowych, na tyłach domów tworzą się również labirynty
wąskich przejść i tuneli. Istne miasto w mieście. Wygodne
rozwiązanie, które jednak wieczorami robi upiorne wrażenie. Wąskie
przejścia mają też jeszcze jedne zastosowanie, stanowią idealną
toaletę dla psów. Dlatego prowadząc rower nie dość, że jest
wąsko, to jeszcze gównianie.
Wracając jednak do
samych szeregówek. O ile domy wyglądają tak samo, to wnętrza
stanowią indywidualne pole do popisu. Holendrzy w tym względzie
wykazują się niesamowitą inwencją. Zwłaszcza, że układ pokojów
niejako wymusza identyczne ustawienia mebli. Z grubsza wszyscy maja
sofy w tym samym miejscu, tak samo ustawione stoły, I telewizory
przywieszone na tych samych ścianach. Różnicę stanowi jednak
dobór mebli (bardzo drogich nowych I bardzo tanich używanych).
Chodzący w chodakach często wyżywają się artystycznie też na
spłachetkach zieleni przed domem. Każdy Holender od strony ulicy
musi mieć coś indywidualnego. To mogą być marmurowe lwy, dywan z
kwiatów. Kompozycja z roweru I wiatraka (tak patriotycznie), jeszcze
inni sadzą egzotyczne drzewa i rośliny. Niektórzy są tak
pomysłowi I tematyczni, że nawet czerwone krasnale nie wydają się
tu być szczytem obciachu.
Holendrzy, aby podkreślić
indywidualność swojego domu, lubią go nazwać. I tak nad drzwiami
często widnieje imię domiszcza. Znaki z nazwą chałupy I tabliczki
z imionami domowników są często zdobione, rzeźbione lub
kaligrafowane. Wszystko po to aby, choć trochę się wyróżniać od
sąsiadów. Inna kwestia to łatwość z jaką można się zgubić na
takim osiedlu. Niewprawny mieszkaniec, który zawędruje na przykład
z psem dalej niż na odległość rzutu kamieniem od swoich drzwi
może z łatwością zabłądzić. Potem jedynym ratunkiem jest zdać
się na psa, albo zapamiętać co bardziej charakterystyczne
dekoracje I tym tropem szukać w własnych drzwi. Na lewo koło
monumentu osiołka, koło okna z flipem I flapem, po czym w prawo
koło domu z palmą. Ja mam już wprawę, ale moi goście ciągle
jeszcze się gubią.
Osobną kwestią są
wielkie z reguły nie zasłonięte okna. Spacerując po okolicy można
sprawdzać co tam słychać u naszych sąsiadów. Niektórzy nawet
machają sobie przez te okna. Tu przytoczę anegdotę mojego kolegi,
który kilka lat temu mieszkał w Utrechcie. Jako naukowiec, wiele
wieczorów spędzał w domu przy biurku na przeciw okna. Pech chciał,
że jego sąsiad z na przeciwka również lubił spędzać wieczory w
domu, z tym że robił to w towarzystwie różnych pań. Co wieczór
brał więc te panie w różnych pozycjach I na różnych meblach,
namiętnie robiąc to zwłaszcza na parapecie okna. Kolega mówił,
że nie było w tym nawet nic złego. Problem pojawiał się wtedy,
gdy rzeczony młodzieniec, po aktach fizycznych zabierał się za
czyszczenie swojego instrumentu, robiąc to oczywiście przy oknie.
Ponoć lubił nawet machać w trakcie tych czynności do sąsiada z
naprzeciwka. Należy też podkreślić, że tylko taki układ domów,
umożliwia tworzenie całych dzielnic czerwonych latarni. Z tym, że
w takim przypadku, salon zamienia się w miejsce pracy twórczej.
Na zakończenie warto
wspomnieć o jeszcze jednym ciekawym zwyczaju ludu z depresji.
Mianowicie, gdy rodzi się dziecko. Rodzice zwyczajowo wystawiają w
oknach wielkie banery, rysunki, zabawki. W oknie powiewają
chorągiewki a w ogrodzie staje bocian. Piszą też imię dziecka w
oknie. W ten sposób informują najbliższych sąsiadów, że na
świat przyszedł nowy mieszkaniec familoków. Sąsiedzi są wtenczas
zobligowani odwiedzić nowego członka społeczności I oczywiście
przynieść jakiś niewielki upominek. Rodzice w zamian odwdzięczają
się częstując gości ciasteczkami. Niebieskimi jeśli urodził się
chłopiec, lub różowymi jeśli na świat przyszła dziewczynka.
Leo
P.S. Jeszcze jedna uwaga.
Ponieważ w Holandii jest drogi gaz I prąd, w domach zawsze jest
cholernie zimno.
Fot. Leo & Google
Prawdziwi Holendrzy robią wyłącznie neuken in de keuken. Sąsiad musiał być imigrantem.
OdpowiedzUsuńLechu brawo przeczytałemmmm.
OdpowiedzUsuń