środa, 8 grudnia 2021

Sauna po holendersku

Nagość w Holandii

Im dłużej mieszkam w Holandii, tym mniej rzeczy mnie zaskakuje. Stąd pewnie znikoma ilość wpisów na tym blogu. Jest jednak coś, co na nowo przykuło moją uwagę. To jest sauna po holendersku. A dokładnie rzecz ujmując niczym nie skrępowana nagość.

Zawsze myślałem, że jestem raczej otwarty I liberalny, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wiem, że pochodzę z mocno konserwatywnego kraju, jednak mieszkam poza granicami już przeszło dziesięć lat I wydawałoby się, że już do wszystkiego się dawno przyzwyczaiłem. Co więcej wiem, że Holendrzy jak Niemcy czy Skandynawowie są dość otwarci na naturalność i mało jest tam tematów tabu. Jednak to co zobaczyłem w Saunie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Jak to mówią: co się zobaczyło, tego już się nie odzobaczy. I żeby była jasność, nie oceniam tego negatywnie, po prostu trudno mi było się w tym odnaleźć.

Ale po kolei. Na saunę namówił mnie mój turecki kolega, znacznie bardziej pruderyjny niż ja. Jako że nigdy nie byliśmy tego typu miejscu w Holandii, postanowiliśmy spróbować. Co prawda, ostrzegano nas, że nie należy ubierać kąpielówek, jednak przecież każdy klient dostawał szlafrok I ręcznik kąpielowy. W dodatku była to niedziela, czyli dzień rodzin. Co mogło pójść nie tak. Co prawda, już sam fakt, braku podziału na szatnie męskie I damskie budził pewne wątpliwości. Ale, kto by się tam przejmował. Tradycyjnie nauczony na polskim basenie, przebrałem tudzież rozebrałem się kulturalnie pod ręczniczkiem. Kolega Turek to samo, na wszelki wypadek oddalił się na drugi koniec szatni I ustawił jak najbardziej tyłem jak to tylko było możliwe. Przepasani ręcznikami, zapięci po szyje w szlafroki, z kolejnym ręcznikiem zarzuconym na plecy wkroczyliśmy do SPA.

No I już pierwszy rzut oka trochę zbił nas z tropu. No bo widzimy basen, do tego jacuzzi, no I w pełni otwarte prysznice. No I jak tu wejść do tego Jacuzzi? W ręczniku? W szlafroku? Kurde, kąpielówki zostawiłem w szatni. I wtedy ni stąd ni zowąd z jacuzzi wyłonił się pan, goły niczym święty turecki I przespacerował się pod prysznic. Tam już swoje wdzięki obmywały kolejne dwie panie, wesoło plotkując I stojąc niejako frontem do klienta. To nas trochę zamurowało. Ale jako osoby dobrze wychowane, zaczęliśmy omiatać wzrokiem sufit, co by nie zabierać im prywatności w oczekiwaniu aż skończą. Gdy przyszła nasza kolej na ablucje (bo czekaliśmy, że tak niby mimochodem, żeby one sobie już poszły) weszliśmy po kolei pod ten koedukacyjny prysznic. Niestety, następni Holendrzy nie mieli takiego zwyczaju I gdy stałem (jak najbardziej tyłem I w jak najdalszym kącie) pod strumieniem wody, ci wmaszerowali bez krępacji prezentując się czym chata bogata. Jako osoba nieco jednak skrępowana, odczekałem w moim kącie, aż wszyscy sobie pójdą by następnie dość niepewnie wychylić sią z za winkla I poszukać jakiejś bezpiecznej lokacji. Z drugiej strony natrysków widzę, że Turek równie przyklejony do ściany co ja, też wygląda za jakimś ustronnym miejscem. Najbliżej było jacuzzi z pieniącą się wodą. Puściliśmy się pędem, do kadzi z wodą. Zanurzeni po szyję w bulgocącej I przez to szczęśliwie nietransparentnej wodzie, zaczęliśmy się zastanowić co dalej.

Oczywiście swoim zaściankowym zachowaniem, powodowaliśmy jedynie większe zainteresowanie innych, którzy z niejakim rozbawianiem, patrzyli na nas z politowaniem. Oczywiście nikt nas nie oceniał, nikt nas tak naprawdę nie obserwował, wszyscy mieli nas zupełnie w dupie. Wiem, że mieli, bo te wszystkie dupy były kompletnie nagie. Siedząc schowani w wodzie zastanawialiśmy się nad ogromem różnic kulturowych jakie dzielą nasze kraje. I zaprawdę wyszło na to, że światopoglądowo jest nam z Turkiem (nota bene świetnym gościem) bliżej niż z przeciętnym Holendrem. U nich też tak jak u nas nikt z własnej woli się przy innych nie rozbiera. Strefa prywatna jest bardzo ważna a nagość jest zarezerwowana raczej dla naszych partnerek. Dlatego, siedząc schowani w wodzie byliśmy daleko od naszej strefy komfortu. Oczywiście z każdą minutą, nieco przyzwyczajaliśmy się do zaistniałej sytuacji. Po jakimś czasie, udało nam się nawet oderwać wzrok z sufitu, który omiataliśmy naprzemiennie, aby przypadkiem się nie gapić na innych. Tymczasem okazało się, że dla naszych współsaunowiczów, ręczniki są jedynie po to, by nie siadać z saunie na gołych (sic) deskach. Natomiast szlafroki, są zupełnie zbędne, bo ludzie nawet do ogrodu wybiegali zupełnie nago. Paradowali po tym trawniku, dyskutowali i relaksowali w tych czterech stopniach (wspominałem, że był Grudzień). Ogród bardzo przyjemny usytuowany naprzeciw restauracji, gdzie inni (już w szlafrokach albo tylko w szlafrokach) spożywali sobie tosti z serem, albo krokieta z nie wiadomo czym popijając Bavarią. Jak to musi zaostrzać apetyt obejrzeć sobie do kanapki taką siedemdziesięcioletnia babcie z nadwagą albo dziadka z chorą prostatą. Wszystko widać jak na talerzu.

Wychodzi na to, że Adam I Ewa zanim zerwali zakazany owoc musieli być Holendrami, co by się nawet zgadzało, bo holender jak może jakieś darmowe jabłko zerwać, to na pewno je zerwie. Po godzinie, nabraliśmy trochę odwagi, by zacząć się nieco luźniej przemieszczać między różnymi saunami i basenami. Oczywiście w stroju Adama, niemniej jednak wciąż nieco mniej skromnie trzymając niby to przypadkiem ręcznik z przodu przyciśnięty oczywiście tak, by za bardzo nie odstawał. I swoją drogą było to strasznie uciążliwe, że chociaż nikt nas nie oceniał, nikt na nas specjalnie nie patrzył, to my ciągle czuliśmy się źle I nieswojo. Bo w końcu jak o tym pomyśleć, to w nagości (nie podszytej dwuznacznością) niema zupełnie nic złego. Jednak przełamać się jest piekielnie trudno. I za każdym razem jak już sobie myślisz, że to już, że się nie wstydzę, że teraz jest luz. To nagle, gdy zza rogu wychodził ktoś nowy a ty znów łapiesz się na tym, że panikujesz. To trochę tak jak przez pierwszych parę dni pobytu w Anglii. Bo niby wiesz, że ruch jest lewostronny, ale I tak za każdym razem, gdy się zbliżasz do skrzyżowania, to spoglądasz w złą stronę. 

Kulminacją atrakcji w spa, jest doświadczenie zapachowo muzyczne. O wyznaczonych godzinach, cała banda golasów (plus Polak sztuk jeden w szlafroku, plus Turek w ręczniku I szlafroku również sztuk jeden), biegną do osobnej chatki na końcu ogrodu (4 stopnie ciepła). Tam mimo limitu 15 osób (corona limit – bardzo sensowny) 30 osób siada nad paleniskiem I ogląda jak pani (tym razem w ubraniu) polewa węgle wodą z olejkami aromatycznymi. A następnie tanecznym ruchem popycha (zawiewa) tą gorącą parę w nagą (a jakże kurwa) publikę. Wszystko w rytmie Céline Dion, Placido Domingo I Andrea Botticellego. Swoją drogą co za dobór artystów do tego piekielnego żaru o zapachu melonowym. Jak wiec się domyślacie ubaw jest po same gołe pachy.

Czy mi się podobało w saunie?  Ciężko powiedzieć. Na pewno wyjście ze swojej strefy komfortu może być oczyszczające. Ale uważam, że paradowanie na golasa jest niezmiernie trudne, dla kogoś kto od dziecka, był uczony się zakrywać. (pomyślcie co musiał przeżywać Turek). Z drugiej strony obserwacja (niegapienie się) innych zwykłych ludzi, którym daleko z standardów piękności z Instagrama, jest niezwykle pouczające. Można też docenić swoje ciało, bo widać jak na dłoni, że każdy ma przecież jakieś niedoskonałości I naprawdę nikogo to nie rusza. Dla mnie dużym ułatwianiem było zdejmowanie okularów. Jako, że bez nich chuja widzę (tym razem w przenośni), nie musiałem się tak bardzo pilnować, żeby nie skupiać wzroku na czyichś wdziękach. Możecie mi wierzyć lub nie, ale jest to dość trudne I łatwo się zapomnieć. Nie mam też pojęcia, czy zdecyduje się drugi raz na takie doświadczenie. Ciężko się zrelaksować, pilnując się cały czas I mimowolnie zasłaniając. Chyba najbardziej się bałem, że mógłbym spotkać kogoś znajomego z pracy. Anonimowa nagość jest pewnie znacznie łatwiejsza, niż to samo w towarzystwie niezbyt bliskich znajomych. Pewnie trochę inaczej jest w gronie przyjaciół zwłaszcza tej samej płci. Nie wiem jak by było w przypadku płci przeciwnej - pewnie dziwnie. Chyba najbardziej bym nie chciał spotkać przełożonego lub przełożonej. To by po prostu było nieco żenujące.

Pamiętajmy jednak, że do odważnych świat należy. Dlatego proponuje każdemu spróbować. A może akurat odnajdziecie w sobie nową pasję. A jeżeli się kiedyś w ten sposób spotkamy, to musicie mi pomachać. Pewnie na wszelki wypadek będę bez okularów spoglądał gdzieś tam w sufit.

Leo

 

środa, 10 lutego 2021

Śnieg w Holandii!

 

O tym jak typowe zjawiska pogodowe powodują nietypowe zachowania.

Szaleństwo! w Holandii, wreszcie spadł śnieg a ludzie zwariowali (większość z radości)!

    Choć pewnie część z was z Holandią kojarzy jakieś stare obrazki z zaśnieżonymi wiatrakami, zamarzniętymi kanałami i tym podobnym zimowym klimatem, to muszę was rozczarować. Ta pora roku w Niderlandach ma niewiele wspólnego z białym szaleństwem. 



 

    Zima NL w zasadzie ogranicza się do niskiej temperatury, silnego wiatru, deszczu, ponurej pogody i wszechobecnej szarzyzny. Czyli zero magicznej atmosfery. Nadmienię, że jak się nad tym zastanowić, to lato często wygląda podobnie, ale skupmy się na zimie. Bo oto w całej Holandii po raz pierwszy od 10 lat mieliśmy do czynienia z burzą śnieżna i opadami śniegu, które utrzymały się dłużej niż kilka godzin. Warto zaznaczyć, że burza śnieżna połączona z silnym wiatrem i brakiem jakiegokolwiek wzniesienia to nie są wcale przelewki. Niema tu praktycznie nic co może nas osłonić przed mroźnymi podmuchami. Generalnie temperatura odczuwalna w Holandii jest z reguły niższa od wskazań termometrów.

    Zatem, po całonocnym prószeniu śniegiem, cała Holandia dosłownie zamarła tudzież zamarzłą. Samoloty przestały latać, pociągi jeździć, autobusy kursować a rowery... no rowery to oczywiście jeżdżą dalej, bo bycie holendrem zobowiązuje i jakoś jednak trzeba się poruszać, gdy komunikacja stoi. Co nieliczni śmiałkowie próbują jeździć samochodami, ale w kraju gdzie prawie nikt nie używa opon zimowych (dodatkowy wydatek), jest to zjawisko kuriozalne. Mieszkańcy Niderlandów, znani z raczej kiepskiej znajomości jazdy samochodem, jeszcze bardziej głupieją za kółkiem gdy sypie śnieg. Tempo spada do 20-30 km na godzinę, auta buksują, ślizgają się i co krok lądują w rowach. Panika, katastrofa, bezład. Kierowcy potrafią zrezygnować z jazdy – często będąc na środku ulicy. Słowem jeden wielki chaos drogowy. Część z ludzi odmawia nawet z dojazdów do pracy. U nas w firmie produkcja niemal stanęła, bo wiele osób odwołało z przyjazd do fabryki. A jak wiadomo każdy powód dobry, żeby nie pracować. Na szczęście korona wirus i tak zmusza większość z nas do pracy zdalnej, więc świat chcąc nie chcąc kręci się dalej. Sytuacja nie jest dużo lepsza na autostradach. Tam co prawda pługi jeżdżą całymi stadami, niczym falanga, spychając śnieg na boki. Nie specjalnie skupiają się za to na wjazdach i zjazdach. Dlatego dostanie się na autostradę beż auta z napędem na cztery koła to prawdziwe wyzwanie. Nie wiadomo też czy uda nam się zjechać z ekspresówki, bo nasz zjazd może nie być w ogóle dostępny i stanowić punkt składowania śniegu. 


 

Na usprawiedliwienie lokalnych kierowców, muszę zaznaczyć, że stan odśnieżenia dróg w miastach jest znikomy. Trudno powiedzieć nawet, że zima zaskoczyła drogowców, bo ich po prostu jest w Holandii bardzo niewielu. Po drogach czasem przemknie jakaś piaskarka, ale jest to kropla w morzu potrzeb (najgęstsza sieć dróg w Europie). Drogowcy starają się wziąć śnieg na przeczekanie, co tym razem będzie trudne, bo temperatura poniżej zera ma się utrzymać nawet kilkanaście dni. Brygady miejskie za to chętnie oczyszczają ścieżki rowerowe. Kosztem ulic i chodników, na których śnieg ciągle zalega. W efekcie w wielu miejscach karetka nie będzie mogła przejechać, ale dostawca pizzy jak najbardziej. Cóż takie są tu priorytety. A kierowcy poczekają na roztopy.



 

Niemniej jednak, opady śniegu, to wbrew pozorom powód do zadowolenia. Większość ludzi reaguje na śnieg entuzjastycznie. Niemal wszyscy mieszkańcy wylegli z domów na ulice i cieszą się ze śniegu jak dzieci. Poprzebierani w stroje narciarskie, (choć najbliższe górki są ze 300 km od granic Holandii), ganiają po chodnikach, ciągną sanki, lepią bałwany, ewentualnie uklepują coś na kształt męskiego przyrodzenia. Prawie każdy, kogo mijasz,  wydaje szeleszczący dźwięk. Tym razem nie chodzi o ich język, ale odgłos ocierania się o siebie ortalionowych spodni śniegowych. Ludzie robią zdjęcia, kręcą filmiki telefonami, całkiem jakby trwał karnawał. Dzieciaki nie wiadomo skąd wyciągają sanki i pchają się po ulicach. Pewnie by chętnie zjeżdżały z górki, ale z braku wzniesień wybierają nasypy kolejowe, lub podjazdy drogowe. Nie jest to chyba niebezpieczne, bo jak już wspomniałem, pociągi i tak nie kursują. Szaleństwo udziela się do tego stopnia, że w centrum miasta na środku ulicy spotkałem narciarza, który zapychał na nartach zjazdowych po płaskiej jezdni, między samochodami, latarniami, koszami na śmieci. Jednak odpychanie kijkami nie sprawiało mu aż takiej frajdy, jak mógł się spodziewać. Po kilku minutach wytężonego wysiłku zrozumiał, że jego narty to nie to samo co biegówki i je zdjął. Zamiast na nartach chodził po ulicy w butach narciarskich ze sprzętem na ramieniu niczym warszawiak na Krupówkach.

Nie każdy jest przygotowany na taki nagły atak zimy. To stanowi niemały problem, bo w ramach walki z Covidem wszystkie sklepy prócz spożywczych są przecież zamknięte. Jak więc nie masz kurtki, butów czy rękawiczek, to już ich raczej nie kupisz, bo nie ma gdzie. A tak, przecież można kupić on-line. Owszem, tylko co z tego jak kurierzy z powodu trudnych warunków drogowych mają trudności z dostarczaniem paczek, a czas oczekiwania jest o kilka dni dłuższy. Wiem, bo sam czekam na buty zimowe, które zgodnie z informacją z DHLa będą dostarczone jakieś dwa dni po zapowiedzianej odwilży. No trudno, będą na następny atak zimy, czyli pewnie w 2030.





P.S. W tym roku Korona przekreśla możliwość zorganizowania Elfstedentocht, czyli wyścigu łyżwiarskiego jedenastu miast. Jeżeli śledzicie zimowe igrzyska, to na pewno zwróciliście uwagę, że Holendrzy są zawsze wysoko w kwalifikacji medalowej. Jest to dość ciekawe, gdy wziąć pod uwagę, że ich najwyższy szczyt ma jakieś 300 metrów. Jednak wiąże się to z zamiłowaniem do łyżwiarstwa szybkiego. Są to zawody halowe i ze względu na wiele różnych dystansów do ścigania, jest tam sporo medali do zgarnięcia. Aczkolwiek, raz na jakiś czas odbywają się na północy Niderlandów wyścigi łyżwiarskie po zamarzniętych kanałach. Zawodnicy przemieszczają się pomiędzy jedenastoma różnymi miastami. Mimo ponad stuletniej historii, zawody odbyły się zaledwie 15 razy, z czego ostatni raz w 1997. Zwycięzcy wielogodzinnych zmagań, zyskują status wielkich bohaterów. A samo uczestnictwo w zawodach to wielki wyczyn. Ponad 200 km w mrozie, śniegu i wietrze to sport dla prawdziwych twardzieli. Jeden ze zwycięzców przypłacił to odmrożeniem sobie kilku palców, uszu i przyrodzenia. Zawodów tym bardziej szkoda, że niska temperatura rzadko utrzymuje się wystarczająco długo, by jazda po zamarzniętych kanałach była bezpieczna.


środa, 8 kwietnia 2020

Inteligentny Lock down – czyli jak nie zamykać lasów



    Cały świat od kilku tygodni żyje właściwie tylko jednym tematem, czyli Koronawirusem. Dlatego chciałbym przybliżyć wam, jak sytuacja wygląda w Holandii. Kraju o największym zagęszczeniu mieszkańców w Europie, w którym temat pandemii jest równie głośny, jak wszędzie indziej a kwestia przestrzegania zasad jest zawsze nieco problematyczna.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że tekst ten piszę wieczorem siódmego kwietnia i jutro sytuacja może się diametralnie zmienić, chociaż wydaje mi się to mało prawdopodobne. Aby przybliżyć liczby, do tej pory zachorowało ok. 20 tys. osób, z czego 2 tys. zmarły. Jest to jeden z najwyższych jak nie najwyższy współczynnik śmiertelności do ilości zachorowań
na świecie. W dalszej części spróbuje wyjaśnić dlaczego.

     Zacznijmy od tego, że kwestia wybuchu epidemii w Holandii, była oczywista właściwie od momentu, w którym cały dramat zaczął się we Włoszech. Powód jest prosty, znaczna część zamożnego społeczeństwa lubi jeździć na nartach i chętnie robi to we Włoszech (bo w Holandii byłoby to trudne). A że były właśnie ferie, więc wielu Holendrów (plus autor tego tekstu) wracali do domów z pewną obawą. Nie oszukujmy się, na autostradzie przez przełęcz brenneńska, praktycznie każde auto było na żółtych rejestracjach. Było więc tylko kwestią czasu kiedy cyrk zacznie się w Niderlandach.

    I tu od razu zaskoczenie. O ile ja sam poddałem się dobrowolnej tygodniowej kwarantannie (na dwa mi w pracy nie pozwolili, bo robota sama się nie zrobi), o tyle nie było takiego wymogu w szkołach. Wytyczne ministerstwa były jasne. Tylko osoby o wyraźnych objawach chorobowych były PROSZONE o pozostawanie w domach. Reszta, niezależnie od okoliczności miała normalnie chodzić do szkoły. I gdy praktycznie wszystkie dzieciaki w Europie wylegiwały się na kanapie, grając w PlayStation, mali Holendrzy przez jakiś tydzień dłużej maszerowali raźnie do szkoły. W Gimnazjum Krzysia nie zmienił tego nawet fakt, że jedna z uczennic została pozytywnie zdiagnozowana na obecność wirusa. Dyrektor stwierdził, że szansa zarażenia innych nie była taka duża i on nie widzi problemu. Dopiero pod dużym naciskiem międzynarodowej opinii społecznej i z dużym opóźnieniu ministerstwo edukacji w końcu podjęło decyzje o zamknięciu szkół. Co istotne już na drugi dzień zostały uruchomione zdalne lekcje przez tablet. Dzieciaki siedzą ciągiem po 6-7 godzin nad lekcjami. Nauczyciele realizują normalny program nauczania tylko nieznacznie zmodyfikowany pod nowe okoliczności. Co więcej, jeżeli rodzice nie mają co zrobić z dziećmi, bo pracują, to szkoły nadal są otwarte, a dzieciaki będą się uczyć pod okiem szkolnych opiekunów. Właśnie trwają rozmowy na temat egzaminów maturalnych i jak zostaną one przeprowadzone w czasie kwarantanny. Bo to, że się odbędą, nie budzi wątpliwości.

      Holenderskie pojęcie – inteligentny lock down. „Koronawirus jest wśród nas i pozostanie z nami” - to słowa Marka Rutte premiera Niderlandów, który w drodze wyjątku (a nie rutyny jak u nas) wygłosił orędzie do narodu. Premier powołując się na ekspertów (z którymi się konsultował, co nie jest takie oczywiste w innych krajach) nie owijał w bawełnę i powiedział wprost, że szczepionki ani cudownego leku nie ma i na pewno jeszcze długo nie będzie. Co więcej, duża część społeczeństwa się zarazi. I tylko tak budując zbiorową odporność, będą w stanie uratować tych, którym wirus najbardziej zagraża. Wirus będzie maksymalnie, jak się da, kontrolowany, aby rozprzestrzeniał się fazowo i nie utopił Holenderskiej służby zdrowia. Tu warto wspomnieć, że Holandia ma mniej łóżek do intensywnej terapii przypadających na mieszkańca niż Polska. W Niderlandach oczywiście zamknięto kina, teatry, salony masażu, burdele, natomiast knajpy mogą pracować tylko dla klientów zamawiających na wynos. W przeciągu kilku dni działań rządu zaufanie do premiera wzrosło z 40 do 70 procent.

      Większość zwykłych sklepów jest otwarta. Ilość osób w sklepie kontroluje się za pomocą obowiązkowych wózków sklepowych. Klientów może być kilkudziesięciu i sami pilnują, żeby zachować obowiązkowy odstęp 1,5 metra. Po oddaniu wózka jest on dezynfekowany przez obsługę. Kolejek nie ma, bo ludzie mogą kupować cały dzień. Nie było też paniki w sklepach, choć początkowo ludzie też chcieli robić zapasy. Premier szybko przypomniał, że Holandia jest drugim co do wielkości eksporterem żywności (o ironio przy ich guście kulinarnym) na świecie. Oraz że produkuje cztery razy więcej żywności, niż jest w stanie przejeść. Pojawiły się za to szyby oddzielające kasjerów od klientów i praktycznie ograniczono zakupy za gotówkę, przechodząc kompletnie na płatność zbliżeniową. Zniknął za to ze sklepów cały zapas paracetamolu, bo lokalsi wierzą, że jest tani i dobry na wszystko. Świat obiegła też informacje, że zamknięto coffeeshopy. Przeddzień ludzie ustawiali się w długich kolejkach, aby zrobić zapasy. I rząd się ugiął. Po dwóch dniach z powrotem je otworzył. Tu się płaci za wysokie podatki od legalnych narkotyków, by z tego rezygnować.

    Wszystkie branże przemysłu pracują normalnie przy zachowaniu, różnych środków ostrożności jak mierzenie temperatury przy wejściu i zachowanie odstępu czasowego pomiędzy pracownikami zaczynającymi na odmiennych zmianach. Wszyscy pracownicy biurowi pracują z domów. A zarządzanie firmami i handel przeniósł się online. Z pracy wyleciało też wielu pracowników bez stałych kontraktów. (tu oczywiście każda okazja jest dobra, żeby nie płacić w większości imigrantom). Wielu pracowników zresztą zwinęło się do domów, zanim zamknęli granice. Wiec budowlanka (Polsko Bułgarska domena) stanęła. Rząd obiecał konkretne wsparcie firmom, które z obowiązku zamknięto na czas epidemii. Tam, gdzie obroty spadły do zera, państwo dopłaci 90 proc do pensji pracowników. Przy spadku obrotów o 20 proc, rząd dopłaci 10 proc do wynagrodzeń. Niestety te wszystkie dotacje, w niewielkim stopniu dotyczą pracowników tymczasowych. Oni jak zwykle są na lodzie.

    Kilka słów o samych Holendrach. Teoretycznie nie mogą spotykać się w grupach większych niż 3 osoby. Mogą za to swobodnie poruszać się po ulicach przy zachowaniu zdroworozsądkowych odstępów. Zieleń miejska i lasy są dostępne, choć w ostatni weekend w Amsterdamie wprowadzono limit osób wpuszczanych do parków. Holendrzy stosują te zasady dość wybiórczo. Zamknięto za to plaże, bo nastolatki nie przestawały robić imprez. Ludzie z jednej strony potrafią przejść na drugą stronę ulicy, by zachować odstęp od Ciebie, by zaraz potem udać się do znajomych na imprezę i siedzieć w kilka osób popijając piwo. Dzieciaki nie chodzą do szkoły, ale na podwórko grać wspólnie w piłkę już tak. Bardzo zabawnie wyglądają grupy znajomych, którzy ustawiają się w małych trzyosobowych grupkach, by potem się w tych grupkach wymieniać. Policja podchodzi do tego raczej z dystansem i bardziej upomina niż karze. Śmieszne są też grupy biegaczy utrzymujących półtorametrowe odległości, krzyczące do siebie miast rozmawiać. Ludzie podchodzą do tego z rezerwą i przymrożeniem oka. Są czujni, ale nie popadają w paranoje.

    Holendrzy wiedzą, że na dłuższą metę nawet ich bogaty kraj nie wytrzyma długo takiej kwarantanny, dlatego szukają sposobów, do jak najszybszego powrotu do normalności. Choroby chorobami, ale najważniejsza jest gospodarka i pieniądze. Prowadzone są właśnie próby wprowadzenia specjalnych znaczników na telefonach, które śledziłyby obywateli podejrzanych o zakażenie wirusem, dzięki temu ma być możliwość natychmiastowego odszukania osób mogących się zarazić wirusem. Telefon nie dość, że miałby śledzić twoje ruchy to jeszcze informować cię czy w okolicy nie ma osób zakadzonych wirusem. Zakrawa to pod niebezpieczną inwigilację, ale na czas epidemii może wejść w życie. Na pewno pozwoli to na rozluźnienie lock downu.

    Na koniec, może warto wspomnieć, dlaczego w Holandii jest tak wysoki współczynnik zgonów do zachorowań. Są ku temu dwie racjonalne przesłanki. Po pierwsze, najprawdopodobniej wielu przypadków się nie rejestruje. Osoby o symptomach zakażenia mają zgłaszać się telefonicznie. Przy łagodnych objawach nie testuje się ich na koronawirusa. Dostają instrukcje, kwarantanne i leki łagodzące objawy. Testuje się tych, którzy wymagają leczenia, ewentualnie ich rodziny. Drugim aspektem jest ich protestancki stosunek do życia i świata. Nie zapominajmy, że to kraj legalnej eutanazji. Wiele osób w pewnym wieku podpisuje deklaracje o niepodtrzymywaniu ich sztucznie przy życiu. Osoby takie po prostu nie są hospitalizowane (również z przyczyn czysto finansowych to się nie opłaca). Brzmi to strasznie, ale pamiętajmy, że mamy do czynienia z trochę inną kulturą i światopoglądem. Starsze osoby, są wprost pytane, czy chcą być hospitalizowane, i część z nich trochę z troski o innych postanawia tego nie robić. Dzięki temu sprzęt jest używany przez osoby o większych szansach na przeżycie. A średnia wieku osób zmarłych jest ok. 80 roku życia. Jest to pewien rodzaj odpowiedzialności społecznej, której często Polakom trudno jest zrozumieć.

     Dlatego, gdy czytam o zbiorowej polskiej panice związanej z pandemią, to nie mogę jej do końca zrozumieć. Tu w Holandii szansa zarażenia jest znacznie większa niż w Polsce, ale ludzie pochodzą do tego jakoś spokojniej. Zdrowy rozsądek obywateli jest większą gwarancją bezpieczeństwa niż absurdalne zakazy i nakazy. Wasze zdrowie i zobaczymy się, gdy znów otworzą nam granicę.
Leo
Foty z Googla


poniedziałek, 9 września 2019

Przeprowadzka po holendersku



       Dziwny to kraj, w którym okna służą do wnoszenia mebli a drzwi do wietrzenia pokoju. Tym krajem jest oczywiście Holandia, a absurdy tutejszego budownictwa można obserwować na każdym kroku. I nawet nie chodzi o to, że wszystkie domy nie wiedzieć czemu wyglądają identycznie wewnątrz i zewnątrz. W dodatku zwykle są głębsze niż szersze, a przy tym zupełnie niefunkcjonalne. Ale zacznijmy po kolei.

         Mieliśmy niedawno wątpliwą przyjemność przeprowadzania się. W ramach Eindhoven zamieniliśmy rzędowy dom z lat 60-tych na nieco mniejsze mieszkanie w budownictwie z lat 30-tych. Cała przeprowadzka zajęła nam ponad miesiąc. Codziennie po pracy pakowaliśmy pełen samochód naszych klamotów i przewoziliśmy na drugi koniec miasta. Przy okazji okazało się, ze w przeciągu tych pięciu lat w Holandii staliśmy się właścicielami nieprzeliczonej ilości przeróżnych z reguły kompletnie zbędnych przedmiotów. Te na szczęście nie miały jak się zmieścić na nowym mieszkaniu i wylądowały po ludziach lub na wysypisku (pięć pełnych kursów samochodem wypakowanym po dach). Generalnie wyjątkowo męcząca i niewdzięczna praca, której końca nie było widać.

          Wszystko szło sprawnie, bo przecież jak się ma po dwie zdrowe ręce i kawałek mózgu, to co może pójść źle. Do momentu, kiedy zabraliśmy się za przewożenie większych gabarytów. Bo te po prostu nie były w stanie przecisnąć się wąskim i stromym korytarzem prowadzącym do naszego nowego lokum. Po kilku godzinach prób, żłobieniu schodów i rysowaniu ścian oraz demontażu co bardziej wystających elementów mebli stanęliśmy przed prawdą ostateczną. Meble się nie zmieszczą. Trzeba wynająć dźwig i wnieść wszystko przez okno.


   

Zróbmy małą dygresję historyczną. Jak wiadomo, w życiu pewne są tylko dwie rzeczy. Że to życie się kiedyś skończy oraz że nim to nastąpi, to będziemy stale płacić podatki. W Holandii (lubującej się we wszelkiego rodzaju kontrybucjach) zwyczajowo podatek od nieruchomości naliczało się od szerokości frontu domu na ulicy. W efekcie czego im dom jest węższy, tym tańszy w utrzymaniu. Szerokość kompensowano sobie zatrważającą głębokością domu. Mają one to do siebie, że po wejściu do wnętrza, okazuje się, że dom kończy się gdzieś daleko przed nami. Taka konstrukcja powoduje, że praktycznie nie opłaca się zostawiać miejsca na korytarze i klatki schodowe. Dlatego ogranicza się je do granic możliwości. Schody są dużo stromsze i węższe niż gdziekolwiek indziej. Do tego lubią zakręcać niczym w kościelnej wieży. Jak się łatwo domyślić nic się tam nie ma prawa zmieścić, a meble i towary trzeba wkładać przez okna. Spacerując po Amsterdamie, z pewnością zauważyliście, że na frontach starych kamienic, zawsze nad oknami wystaje belka z małym żurawiem. Służył on właśnie do tego, żeby za pomocą lin i haków, móc wnosić do środka meble.


      Nasz nowy dom, niestety nie dysponuje podobnymi średniowiecznymi udogodnieniami i wszystko trzeba wnosić w częściach po schodach. Drugim rozwiązaniem jest wynajęcie specjalnego dźwigu, tudzież pewnego rodzaju platformy, która umożliwi wepchnięcie wszystkiego przez okno. Nie jest to tania sprawa. Bo takie urządzenie kosztuje blisko 150 euro za godzinę. Z czego 20 minut trwa samo ustawienie urządzenia. Co więcej, aby coś wsadzić na taką platformę, trzeba wcześniej unieść to na wysokość dwóch metrów i położyć na dźwigu. Potem gdy operator wciąga platformę do okna, ty musisz sprintem wbiec po schodach do pokoju i wciągnąć te wielkie gabaryty przez okno. Następnie zbiec na dół i czynność powtórzyć. I to wszystko z przeciągu pół godziny, aby nie musieć płacić za rozpoczęcie kolejnej godziny. Nie jest to też taka do końca bezpieczna sprawa. Przekonałem się o tym na własnej skórze, o mało nie spadając przez to okno z pralką, która okazała się nieco cięższa, niż mi się z początku wydawało. Na szczęście czuwał nade mną mój anioł stróż, który wciągnął mnie wraz z ciężarem z powrotem przez okno do środka. (dzięki Wiktor). Muszę przyznać, że bat finansowy spowodował, że cała akcja trwała niecałe 60 minut.


      Efekty widać do teraz. Bo część mebli, która weszła przez okno do dużego pokoju, musiała już w tym pokoju pozostać. Wąskie schody nie pozwoliły przenieść ich gdziekolwiek indziej. Co więcej, zostaną tu już chyba na zawsze, bo nie mam pojęcia, jak je stąd wynieść. Nie wiem, czym się kierował architekt, ale chyba już 100 lat temu przewidział niesamowity sukces mebli z Ikei. Tylko te są w stanie się zmieścić na wyższych piętrach. Brawo Szwedzi, bez was byłyby gołe ściany. Na szczęście Ania ma wspaniałą umiejętność adaptacji przypadkowych mebli w całkiem sensowną tkankę mieszkaniową, dzięki czemu nasze nowe lokum wygląda całkiem fajnie. Co prawda komoda z sypialni robi teraz za stojak pod telewizor, a balkon udaje piwnicę, to jednak mieszkanie zyskało bardzo fajny styl. Ma też dodatkową zaletę, czyli schody przypominające bardziej ścianę do wspinaczki (bez zabezpieczenia), którymi trzeba kursować kilka razy dziennie. Dzięki czemu nasza forma rośnie. Wasza też może wzrosnąć, bo pokój gościnny wymaga 63 stopni trekingu wysokogórskiego, co jak na standardy krajobrazu Holenderskiego jest prawdziwym ewenementem.

Leo

sobota, 8 czerwca 2019

Wieje jak w Holandii

     

      Globalne ocieplenie. Jakie globalne ocieplenie? Seria ostatnich sztormów, jakie przetoczyły się przez terytorium Holandii w wyraźny sposób unaocznia nawet największym sceptykom, że klimat się zmienia i to na gorsze. No niby ci naukowcy o tym ostrzegają od dawna, ale jakoś nikomu to nie przeszkadzało, aż poczuł to na własnej skórze.


      Jak do tej pory, kwestia ekologii w Holandii była traktowana raczej po macoszemu. No bo niby, kraj rozwinięty, ludzie świadomi i edukacja społeczna na wysokim stoi poziomie, a jednak z tą ekologią jest im tu nie po drodze. Wszystko opakowane w plastik, generalny brak segregacji śmieci, przestarzałe dymiące samochody, słowem kompletna eko-stagnacja. Niby od 2025 roku mają zakazać sprzedaży samochodów innych niż elektryczne, ale to chyba tylko wyłącznie, aby wspomóc montownie samochodów Elona Muska zlokalizowaną w Tilburgu. Fakt, że Holendrzy nie palą wciąż po domach węglem, wiąże się jedynie z faktem, że węgla w Holandii po prostu nie ma. Jest za to gaz ziemny i ropa naftowa-jako główne źródło energii. To wszystko powoduje, że w kwestii odnawialnych źródeł energii w UE, Holendrzy są nawet za nami. A przecież są tu wiatry, które potrafią w ciągu jednej nocy połamać dziesiątki tysięcy drzew, ale równocześnie napędzić kilka wiatraków.

     Zaczęło się niewinnie. We wtorkowy wieczór trochę wiało i się chmurzyło, czyli zasadniczo jak codziennie w Holandii. Jednak koło jedenastej za oknem zaczęło się dziać coś dziwnego. Drzewa, które zwykle stoją prosto przed moim domem zaczęły wykonywać dziwne ruchy. W pewnym momencie liściaste korony zaczęły się przechylać do tego stopnia, że czubek drzewa zaczął szorować z hukiem po ulicy. Wielkie kilkudziesięcioletnie akacje (a może lipy) gięły się i łamały jak zapałki. A między tymi drzewami stał oczywiście zaparkowany mój samochód. Wszystko było doskonale widać, bo niebo momentalnie rozświetliły pioruny, które zaczęły walić jeden po drugim, bez jakichkolwiek odstępów czasu.


    Jak typowy ojciec rodziny, postanowiłem ratować to, co w domu najcenniejsze. Żona, dziecko i pies zobaczyli, jak wybiegam w środku największej wichury do samochodu. 30 metrów wystarczyło mi, by być cały mokry. Odpaliłem brykę celem przeparkowania jak najdalej od okolicznych drzew. Znalazłem ustronniejsze miejsce, zgasiłem silnik i utknąłem w środku. Burza była tak intensywna, że nie byłem w stanie wyskoczyć z samochodu. Pioruny uderzały dookoła, a ja próbowałem sobie przypomnieć z lekcji fizyki, jak działa klatka Faradaya, którą miałem nadzieję, stał się mój samochód. Po jakichś trzydziestu minutach obserwowania sztormowego nieba dostrzegłem jakiegoś typa na rowerze, który z niewyjaśnionych przyczyn postanowił sobie jechać Bóg jeden wie dokąd. Skoro on mógł, to ja też mogłem. Zacisnąłem zęby i mimo lejących się z nieba wiader wody i kałuż po kostki przedarłem się z powrotem do domu. W 30 sekund wieczorny prysznic miałem zaliczony.

     Następnego dnia dopiero w drodze do pracy zobaczyłem prawdziwą skalę zniszczeń. Mnóstwo starych przewróconych drzew. Połamane konary, poniszczone latarnie, wywrócone kosze na śmieci, podrapane samochody, fragmenty dachów spadłych na ulice. Generalnie masakra. W mieście, gdzie wszystko wszytko jest czyściutkie i równo poukładane jak od linijki zrobił się chaos. Holandia jest ofiarą swojego sukcesu. Na skutek rabunkowej polityki leśnej w czasach Kompani WschodnioIndyjskiej, praktycznie w całości wycięto lasy pod budowę wszelkiej maści statków i okrętów. W efekcie zalesienie tego skądinąd zielonego państwa wynosi zaledwie 7-8 procent terytorium przy średniej europejskiej oscylującej wokół 30 proc. Można więc śmiało powiedzieć, że większość drzew w Holandii, było sadzonych sztucznie. Dodatnie temperatury zimą, duże nawodnienie i piaszczysta gleba, sprawiają, że drzewa te rosną bardzo szybko wzwyż, nie nadążając ze swoim ukorzenieniem. W efekcie już przy średnich podmuchach wiatru po prostu przewracają się w całości lub łamią na kawałki. Podłoże wydarte morzu, czy zasypane piaskiem bagna i mokradła nie stanowią wystarczającej podstawy, pod wysoki drzewostan.


     Na drugi dzień mimo żółtego alertu meteorologicznego pogoda była naprawdę przyjemna. Ale znów tylko do wieczora. W nocy zaczęła się powtórka z rozrywki. Wiatr, sztorm i burza. Tym razem mądrzejszy o doświadczenie, nie musiałem się martwić o zaparkowany samochód. Uruchomił się za to pies. Który przypominał sobie, że przecież panicznie boi się burzy. Trzy bite godziny siedział mi na kolanach i wył po każdym uderzeniu pioruna. Nadmienię, że to ciężkie bydle, które już kilka burz przeżyło. Tej nocy naukowcy doliczyli się ponoć 72 tysięcy uderzeń piorunów. Nie wiem ile z nich widział Tesla (o ironio imie po naukowcu od wyładowań elektrycznych), ale wył chyba do wszystkich. Do tego prędkość wiatru dochodziła do 130 km na godzinę, czyli szybciej niż wolno jeździć na tutejszych autostradach. Nie muszę chyba tłumaczyć, że następnego ranka sytuacja na ulicach wyglądała jeszcze gorzej. Padły kolejne drzewa, wylały kolejne rzeki, A wszystko, co służby zdążyły uprzątnąć, momentalnie rozniosło się po okolicy.

    Warto tu wspomnieć, że pomimo pozornie bardzo zielonego płaskiego krajobrazu, Holandia to jeden z najbardziej zanieczyszczonych krajów Unii Europejskiej. Z raportu Natuur & Milieu wynika, że Niderlandy zamykają wręcz stawkę 27 krajów. Przemysłowa eksploatacja ziem, brudna energia kopalniana, zabrudzanie wód powierzchniowych i wszechobecne azotany w rolnictwie, mają ogromny wpływ na środowisko. Władze wcale nie robią wiele być coś z tym zrobić. A efekty widać jak na dłoni. Własnie, gdy piszę te słowa, po pięknym dniu zaczyna się kolejna wietrzna noc w Holandii. Meteorolodzy zapowiedzieli pomarańczowy alarm pogodowy. Dziś ma wiać jeszcze mocniej, błyskać jeszcze jaśniej, grzmieć jeszcze głośniej. Zobaczymy. Good night and good luck.
Leo
Foty z Googla

wtorek, 19 lutego 2019

Lokatorzy po holendersku

O wątpliwych zaletach wynajmowania pokoju na strychu.


    Wynajmowaliście kiedyś pokój nieznajomemu? To ciekawa metoda poznawania nowych ludzi i kultur. Bardzo pomaga też sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego na pewnym etapie życia, tak fajnie jest mieszkać samemu. Ale wszystko po kolei.

     Eindhoven od kilku lat przypomina brzydkiego feniksa powstającego z popiołów. Tempo, w jakim rozwija się to miasto, jest oszałamiające. Ilość inwestycji, remontów i przebudów objawia się nie tylko coraz dłuższymi korkami. Gdy przyjechaliśmy tutaj ponad cztery lata temu, na co drugim domu była informacja, że jest na sprzedaż. Czyli był to wyraźny sygnał, że wszyscy uciekali z tego miasta gdzie pieprz rośnie. Ciężko było znaleźć pracę, knajp było mało, a miasto było brzydkie jak skurwysyn. Teraz po kilku latach, wszystko stanęło na głowie. Firmy nie mogą znaleźć pracowników, ludzie nie mogą znaleźć mieszkań, bo wszystko jest już sprzedane, lub wynajęte i tylko brzydko jest tak jak było.

     Korzystając ze sprzyjającej koniunktury mieszkaniowej, postanowiliśmy, że będziemy od czasu do czasu niedrogo wynajmować pokój gościnny celem podreperowania budżetu. Żeby jednak nie zwariować, zdecydowaliśmy, że lokum będziemy wynajmować tylko na okres krótkoterminowy. Będziemy czymś na kształt bidula dla osób, które szukają jakiegoś lokum w Eindhoven i dopóki nie znajdą, to mogą sobie siedzieć z nami i oglądać Netflixa. Idąc na przekór prawicowej fali światowej ksenofobii, postanowiliśmy, że będziemy jebanymi lewakami, którzy pomagają innym: dachem, radą i mądrością. I zaiste to piękne założenie było jednym z najgłupszych pomysłów, na jakie do tej pory wpadliśmy, mieszkając za granicą.


      Na początku trafiły nam się dwie Polki. Jako że z założenia chcieliśmy lewakować z osobami z różnych krajów i kultur, by uczyć się i poznawać co obce i ciekawe. Dlatego zdecydowaliśmy się na dwie dziewczyny z Krakowa. Wiele było radości, wirtualnych spacerów po Rynku i wspólnych wspomnień. I szło to naprawdę dobrze do czasu jak lokatorki odkryły uroki palenia lolków. Najpierw niewinnie — czasami, później częściej, by w końcu nagminnie. Nim się obejrzeliśmy nasz strych wyglądał jak ośrodek Monaru. To nie jest tak, że my mamy coś przeciwko paleniu marychy. W końcu wolność Tomku w swoim domku. Ale jednak jakieś formy kooperacji sąsiedzkiej są potrzebne, a gdy jedna strona jest zbyt odklejona od rzeczywistości, to współpraca robi się nieco jednostronna. Na szczęście dla naszej obecnej znajomości, dziewczyny dość szybko się usamodzielniły.

      Następnie przesunęliśmy się nieco na wschód. Zamieszkała u nas parka Litwinów. On był niespełnionym aktorem po psychologii, a ona chciała iść na uniwersytet. Prawdopodobnie chodziło jej o Hogwart, ale nie sprecyzowała tego dokładnie. Dlatego na początek wylądowali w fabryce przewodów scalonych. Współprzebywanie odbywało się dość znośnie, do czasu, gdy przyszło do tematu przeprowadzki. Z założenia nasza baza noclegowa miała być tylko tymczasowym rozwiązaniem na miesiąc lub dwa, czyli do czasu znalezienia własnego lokum. Potomkowie Mendoga. Co miesiąc grali twardo, że będą się od nas wyprowadzać, jednak ilekroć dochodziło do terminu pożegnania, nasi Litwini milkli i zamykali się w pokoju (wracali z wycieczki). By w ostatnim dniu umowy najmu, łamiącym głosem stwierdzić, że nic z tego i zostaną u nas dłużej. Nie wiedzieć czemu, wszystkie swoje niepowodzenia mieszkaniowe, skłaniały ich do przekonania, że to wszystko nasza polska wina. W końcu po kilku próbach znaleźli swoje mieszkanko. Wtedy powiedzieli nam, że ostatecznie nie było u nas tak źle i w ramach rewanżu zapraszają do siebie na kurtuazyjną wizytę. Wyślą nam zaproszenie. Kiedy? Nie wiem, bo minęło pół roku i ciągle czekamy.


     Skoro nie poszło nam dobrze na wschodzie to może lepiej na Zachód. Kolejnym lokatorem był stuprocentowy Bawarczyk. Ponoć kiedyś trzymało się żyda w piwnicy, my natomiast mieliśmy Niemca na strychu. Chłopak uosabiał w sobie wiele stereotypowych cech aryjskich. Był dwumetrowym blondynem o kwadratowej szczęce, niebieskich oczach i twarzy nieskażonej myśleniem. Świetnie zorganizowany, wysportowany, zaradny okazał się niestety wyjątkowym matołem. Mimo że miał robić staż informatyczny w Boschu, przerastała go obsługa pralki, czy zmywarki, choć obie miały instrukcje po niemiecku. Widzieliśmy też postępujący regres dobrych i zdrowych zachowań, które wyniósł z domu w kierunku leniwego lesera. W ciągu kilku tygodni, jego zbilansowana warzywna dieta przemieniła się w paszę typowego nastolatka lubującego się w najgorszym typie śmieciowego żarcia. Szybko okazało się, że sześć par butów do biegania, które przywiózł ze sobą w walizce i potem rozstawiał po całym domu, było tylko na pokaz. Miał jeszcze jedną cechę, która doprowadzała nas do szału. Chłopak potrafił godzinami oblegać jedyną w domu toaletę. Nie było w tym nic nadzwyczajnego zważywszy na jego nową dietę. Jednak pierwszy raz w życiu widziałem kogoś, kto w połowie jedzenia obiadu idzie się wysrać, aby po kilku minutach, jak gdyby nigdy nic wrócić do jedzenia. Na szczęście dla nas i dla Boscha — staż się skończył po dwóch miesiącach a chłopak wrócił do Monachium.


Prawdziwym gwoździem do trumny naszej małej rodzinnej Wspólnej Europy był jednak Hiszpan. Chłopak bardzo miły i uśmiechnięty wydawał się wręcz idealnym lokatorem, do czasu jak na drugi dzień po wprowadzeniu się do nas postanowił sprawdzić jak to jest się najeść ciasteczek z haszyszem. Ku przestrodze innym amatorom ciasteczek, powiem, że chłopak dostał psychozy i przemożnej bezsenności. Przez kilka dni i nocy z rzędu siedział na naszej kanapie i trząsł się ze strachu. Wszelką pomoc z naszej strony utrudniał fakt, że młody człowiek, jak przystało na mieszkańca Malagi, komunikował jedynie po hiszpańsku. Potrafił wparować w środku nocy do naszej sypialni i płakać z bliżej nieokreślonego powodu. Trzeba go było przytulać i głaskać jak trzylatka. Żeby ulżyć mu w cierpieniu, postanowiliśmy go czym prędzej odesłać do domu. Plan jednak nie poszedł do końca po naszej myśli. Bo jakoś tak nam wyszło, że zamiast wysłać go do mamy, to mama wysłała się do nas. I tak na naszej kanapie przez kolejny tydzień siedział Hiszpan z mamusią i oglądali kreskówki. W przerwach prowadzaliśmy go po lekarzach i terapiach. Koniec końców, udało się chłopaka doprowadzić do stanu używalności i następnie wysłać na swoje a mamusie z powrotem do domu. To nas ostatecznie przekonało, że wystarczy już tych eksperymentów i najlepiej zamieszkać samemu. Dlatego, każdy, kto wpadnie na podobny pomysł i przetrwa kilku lokatorów stanie się naszym cichym bohaterem. Z naszej strony mogę powiedzieć tylko jedno — kto spróbuje ten nudzić się nie będzie.

Leo
Foty z Googla.