czwartek, 22 stycznia 2015

Holenderski Labirynt

Mieszkanie po Holendersku

   Wiecie dlaczego Holendrzy robią wszystko w domu bez zasłaniania zasłon? Bo chcą, aby wszyscy sąsiedzi wiedzieli jak mają ładnie urządzone w domu. A to dlatego, że prawie każdy dom wygląda dokładnie tak samo. Dlatego starają się wyróżniać chociaż wystrojem.
   Zacznijmy od tego, że większość zjadaczy Goudy mieszka w szeregowych domkach jednorodzinnych. Kwadratowe chaty bez wyrazu stoją ścianę w ścianę całymi rzędami całymi ulicami. Wszystkie z grubsza wyglądają podobnie. Na parterze salon z kuchnią, wielkie wystawowe okno, przez które sąsiedzi obserwują co akurat robimy (generalnie wszyscy oglądają telewizje). Góra to zwykle trzy niewielkie sypialnie, bywa też skośne poddasze przerobione na dodatkowy pokój. Obowiązkowo przed takim kwadratowym domem jest jeszcze mały betonowy ogródek ze stodółką, w której obowiązkowo trzyma się rower. Niektórzy mają tam też narzędzia, choć sądząc po robotności Holendrów, chyba nie do końca wiedzą do czego ich używać. Każdy dom ma też tylne wyjście, aby właściciel roweru nie brudził sobie dywanu w salonie. W ten sposób oprócz ulic frontowych, na tyłach domów tworzą się również labirynty wąskich przejść i tuneli. Istne miasto w mieście. Wygodne rozwiązanie, które jednak wieczorami robi upiorne wrażenie. Wąskie przejścia mają też jeszcze jedne zastosowanie, stanowią idealną toaletę dla psów. Dlatego prowadząc rower nie dość, że jest wąsko, to jeszcze gównianie.
   Wracając jednak do samych szeregówek. O ile domy wyglądają tak samo, to wnętrza stanowią indywidualne pole do popisu. Holendrzy w tym względzie wykazują się niesamowitą inwencją. Zwłaszcza, że układ pokojów niejako wymusza identyczne ustawienia mebli. Z grubsza wszyscy maja sofy w tym samym miejscu, tak samo ustawione stoły, I telewizory przywieszone na tych samych ścianach. Różnicę stanowi jednak dobór mebli (bardzo drogich nowych I bardzo tanich używanych). Chodzący w chodakach często wyżywają się artystycznie też na spłachetkach zieleni przed domem. Każdy Holender od strony ulicy musi mieć coś indywidualnego. To mogą być marmurowe lwy, dywan z kwiatów. Kompozycja z roweru I wiatraka (tak patriotycznie), jeszcze inni sadzą egzotyczne drzewa i rośliny. Niektórzy są tak pomysłowi I tematyczni, że nawet czerwone krasnale nie wydają się tu być szczytem obciachu.
   Holendrzy, aby podkreślić indywidualność swojego domu, lubią go nazwać. I tak nad drzwiami często widnieje imię domiszcza. Znaki z nazwą chałupy I tabliczki z imionami domowników są często zdobione, rzeźbione lub kaligrafowane. Wszystko po to aby, choć trochę się wyróżniać od sąsiadów. Inna kwestia to łatwość z jaką można się zgubić na takim osiedlu. Niewprawny mieszkaniec, który zawędruje na przykład z psem dalej niż na odległość rzutu kamieniem od swoich drzwi może z łatwością zabłądzić. Potem jedynym ratunkiem jest zdać się na psa, albo zapamiętać co bardziej charakterystyczne dekoracje I tym tropem szukać w własnych drzwi. Na lewo koło monumentu osiołka, koło okna z flipem I flapem, po czym w prawo koło domu z palmą. Ja mam już wprawę, ale moi goście ciągle jeszcze się gubią.
   Osobną kwestią są wielkie z reguły nie zasłonięte okna. Spacerując po okolicy można sprawdzać co tam słychać u naszych sąsiadów. Niektórzy nawet machają sobie przez te okna. Tu przytoczę anegdotę mojego kolegi, który kilka lat temu mieszkał w Utrechcie. Jako naukowiec, wiele wieczorów spędzał w domu przy biurku na przeciw okna. Pech chciał, że jego sąsiad z na przeciwka również lubił spędzać wieczory w domu, z tym że robił to w towarzystwie różnych pań. Co wieczór brał więc te panie w różnych pozycjach I na różnych meblach, namiętnie robiąc to zwłaszcza na parapecie okna. Kolega mówił, że nie było w tym nawet nic złego. Problem pojawiał się wtedy, gdy rzeczony młodzieniec, po aktach fizycznych zabierał się za czyszczenie swojego instrumentu, robiąc to oczywiście przy oknie. Ponoć lubił nawet machać w trakcie tych czynności do sąsiada z naprzeciwka. Należy też podkreślić, że tylko taki układ domów, umożliwia tworzenie całych dzielnic czerwonych latarni. Z tym, że w takim przypadku, salon zamienia się w miejsce pracy twórczej.

   Na zakończenie warto wspomnieć o jeszcze jednym ciekawym zwyczaju ludu z depresji. Mianowicie, gdy rodzi się dziecko. Rodzice zwyczajowo wystawiają w oknach wielkie banery, rysunki, zabawki. W oknie powiewają chorągiewki a w ogrodzie staje bocian. Piszą też imię dziecka w oknie. W ten sposób informują najbliższych sąsiadów, że na świat przyszedł nowy mieszkaniec familoków. Sąsiedzi są wtenczas zobligowani odwiedzić nowego członka społeczności I oczywiście przynieść jakiś niewielki upominek. Rodzice w zamian odwdzięczają się częstując gości ciasteczkami. Niebieskimi jeśli urodził się chłopiec, lub różowymi jeśli na świat przyszła dziewczynka. 

Leo
P.S. Jeszcze jedna uwaga. Ponieważ w Holandii jest drogi gaz I prąd, w domach zawsze jest cholernie zimno.
Fot. Leo & Google

środa, 7 stycznia 2015

Polskie żarty





   Jako typowi emigranci zarobkowi (przy czym z tym zarabianiem to u mnie jest różnie), nie wyobrażamy sobie świąt nigdzie indziej, jak tylko w Polsce. Dlatego tak samo jak pozostałe dwa miliony Polaków, zjechaliśmy (tak się to nazywa za granicą) do kraju.  Dlaczego?  Bo my Polacy już tak mamy. Gdy jesteśmy daleko, Polska mieni nam się krajem mlekiem i miodem płynącym, wszędzie widzimy tylko „szklane domy”, zachwycamy się nowymi remontami dróg, podziwiamy wzniesione gmachy użyteczności publicznej zbudowane za unijne dotacje, generalnie piejemy z zachwytu nad wszystkim co polskie, swojskie i głęboko patriotyczne. Pobyt, zaś przypomina niekończącą się prywatkę. Chadza się od domu do domu, znajomych odwiedza. Tu ktoś flaszkę postawi, tam ktoś obiadem poczęstuje. Wszyscy chętnie słuchają o obcych krajach. To opowiadamy farmazony, jak to wspaniale na tej obczyźnie się żyje. Ile to metrów swojego trawnika trzeba co tydzień kosić i o ile jachty podrożały. Chwalimy się jakie to możliwości przed nami stoją, jaka ta służba zdrowia nowoczesna, jakie te podatki wysokie płacimy. Szerokie perspektywy krajanom nakreślamy, ale konkretów pozbawiamy, bo by ktoś jeszcze przyjechać chciał i naszego dobrobytu zakosztować próbował.

   Ale z tym dobrobytem to z reguły nie do końca tak jest. Mimo naszych emigranckich opowieści, rzeczywistość bywa mocna rozczarowująca. Wiarygodność opowieści zobrazujmy popularnym w Holandii dowcipem o Polakach. „Ponoć wczoraj gazecie pisali, że katastrofa była i dwudziestu Polaków zginęło. Ale jak to zginęło pyta ktoś? No bo tym Polakom łóżko piętrowe się zawaliło. W Holandii ostrzegają też aby uważać na polskich cyklistów. „Uważaj, nie potrąć przypadkiem tego rowerzysty, bo to może być twój rower”. Jak za pewne  wiecie w Europie się ciągle z nas śmieją. Często niestety słusznie. Że tylko my jesteśmy gotowi tak ciężko pracować jak matołki i bez zastanowienia łapać każdą nadarzającą okazję na kilka euro. O tym też znalazłem dowcip. „Dwóch polskich robotników czyści okna kamienicy w Holandii. Jeden z nich patrzy do środka i widzi Holendra, który właśnie zadawala oralnie swoją żonę. Polak woła drugiego Polaka i pyta: „Czy to nie jest obrzydliwe?” Na co drugi Polak odpowiada: „Myślę, że nie, inaczej to nam kazaliby to robić”.


    Ale my polscy emigranci tych dowcipów nie lubimy. No bo jak to, „My” przedmurze chrześcijaństwa, „My” zwycięzcy nad nazizmem, „My” grabarze komunizmu, w końcu „My” brązowi (albo srebrni) prawie triumfatorzy mundialu z 74 roku. My wolimy opowiadać takie.  Wiesz jak szybko się wzbogacić? Kup Holendra za tyle, ile jest wart i sprzedaj go od razu za tyle, ile on myśli, że jest wart”. A jak mamy dobry dzień to opowiadamy tak  „-Dlaczego Jezus nie urodził się w Holandii? - Nie udało się znaleźć trzech mędrców.” Jest jeszcze jeden o holendrach. „Dlaczego Holendrzy chcą być pochowani tak, żeby ich dupa wystawała z ziemi? Dzięki temu mogą jeszcze służyć jako stojak na rowery.”
   Lecz święta szybko się kończą. I tak po prawie dwóch tygodniach pobytu w kraju ojców, naszych ochów i achów ruszamy z powrotem do mioteł, młotków, magazynów, czy czym tam kto się na obczyźnie zajmuje. Chowamy krawat od cioci i lakierki od wujka, zamiast tego spodnie z drelichu i bluza z kapturem. Jedziemy by znów walczyć o lepszy byt na obczyźnie. Ruszamy z powrotem.
Na ten czas, dwa miliony rodaków, znów zasiada do swoich zachodnich kombiaków i rusza w trasę. Oczywiście tak samo jak reszta, staliśmy godzinę na bramkach na A4, tankowaliśmy na ostatnim BP przed granicą i wieźliśmy poł samochodu frykasów z Biedronki. Wokół nas lud polski w wozach międzynarodowych. Patrząc na rejestracje, ciężko aż uwierzyć, skąd ludzie gnają. Na autostradzie numery norweskie, brytyjskie, holenderskie a nawet francuskie. Mijali nas „Belgowie”, „Szwedzi” i „Niemcy”. I tylko po mordeczkach widać, że żadni z nich Europejczycy tylko nasi wyrobnicy. Nie bez powodu mówią na nas meksykanie Europy. Głowy wygolone, gęby nalane, nosy kartoflane. Na fotelach obok, piękne żony, z tyłu z reguły dwójka dzieciaków, czasem ktoś nawet psa wiezie. Resztę taboru stanowią dobra wszelakie, w kraju dostępne, nieodmiennie w siatki foliowe popakowane. Kwiat polskiej młodzieży wyjeżdża za chlebem.  
 Leo

 Foty z Googla