O wiecznym poszukiwaniu pracy z Holandii
Czy wam też się już zdarzyło szukać pracy w
Holandii? Jeżeli tu przyjechaliście to pewnie tak. Na pierwszy rzut
oka nie jest to nic trudnego. Wystarczy przygotować CV i list
motywacyjny i zasiąść do komputera. Następnie, wstukać w
wyszukiwarkę kilka kluczowych słów i już naszym oczom ukazują
się nieprzeliczone zakamarki niderlandzkiego rynku pracy. Potem
wysyłamy swoje dokumenty na kilka wskazanych adresów i grzecznie
czekamy na odpowiedź. No niby tak samo, jak wszędzie na świecie. I
o ile jesteś spawaczem, kierowcą ciężarówki, specjalistą od
prowadzenia przeróżnych urządzeń widłowych to pewnie w ciągu
kilku minut, ktoś do was oddzwoni. I oczywiście, jeżeli umiecie
odpowiedzieć kilka słów po niderlandzku albo chociaż po angielsku
to pewnie w przeciągu dwóch dni będziecie już pracować i
zarabiać te góry Ojro, o których tyle wam koledzy
naopowiadali.
Gorzej, gdy niestety nie jesteś kimś takim, wtedy okazuje się, że całe to twoje polskie wykształcenie jest Ci tu jak psu na budę. Bo tak niestety już jest, ono nikomu tu nie będzie potrzebne. O ile nie jesteś inżynierem lub programistą (ale skoro jesteś, to nie szukasz pracy w Holandii, bo masz ją u siebie), to wpadłeś jak śliwka w kompot pod rynną i to jeszcze w dupie u murzyna (afroholendra zgodnie z nutą poprawności). Załóżmy jednak przez chwilę, że gdzieś kiedyś kurwa stwierdziłeś, że jesteś cholernym humanistą i teraz ta decyzja będzie się za tobą snuć jak smród po gaciach. Otóż uwaga: Holendrzy nie potrzebują humanistów, mają swoich i pewnie też za bardzo nie wiedzą co nimi wszystkimi zrobić. Drogi humanisto, trudno trzeba zakasać rękawy i wziąć się do jakiejś uczciwej pracy. Mądry sobie możesz być po pracy.
Ok, nie ma co załamywać rąk. W końcu już na czwartym roku studiów na kolejnym wykładzie z teorii polityki, czy czegoś równie istotnego dla istnienia świata, wyczuwałeś, że to kurde może się nie do końca przydać w przyszłości. Ale co tam, ciągle były imprezy, poważne dyskusje do rana, no i zniżki studenckie. Poza tym miało być wyższe wykształcenie, a więc klękajcie narody. To rzeczywiście ma wpływ na ciebie. Dzięki temu, w kwestionariuszu o pracę możesz sobie teraz zakreślić słowo Universiteit. To bardzo ułatwia sprawę pani z HR, bo w mailu zwrotnym może Ci spokojnie napisać overqualification. Czy to nie brzmi dumnie? I co z tego, że to już sto sześćdziesiąta ósma odmowa w tym tygodniu. Duma pozostaje.
No dobra, skoro nie da się zabłysnąć edukacją, to pozostaje nabrać doświadczenia w jakieś przydatnej branży. Gdzieś się przemęczyć dwa, trzy lata i potem chwalić się zdobytą wiedzą praktyczną. To naprawdę nie jest takie trudne. Można nawet nieco naciągnąć fakty co do wcześniejszego doświadczenia, w większości przypadków wiedza ta jest na tyle prosta, że w trzy dni wszystkiego się nauczysz. Proponuje też przemilczeć fakt swojej wyższej edukacji. Po co twój przyszły przełożony ma się czuć nieswojo w twojej obecności. Lepiej nie dawać im za dużo argumentów do nielubienia Ciebie. W wielu przypadkach, twoi przełożeni i tak się zorientują, że potrafisz liczyć w pamięci nawet do dziesięciu, czasem zdarzy Ci użyć zdania złożonego, więc szybko zaproponują Ci nieco odpowiedzialniejsze stanowisko. Bylebyś nie zapomniał, gdzie twoje miejsce. Zresztą nie martw się tym, gdybyś zapomniał, to na pewno Ci przypomną.
Ważne też, żebyś nie przywiązywał się
specjalnie do swojego miejsca pracy. Bo ono na pewno nie będzie się
przywiązywać do ciebie. Pozostaje pewną holenderską specyfiką,
że prace będą Cię zmieniać dość często. Tak tak, one ciebie,
a nie ty je. Ty byś pewnie nawet chciał gdzieś zostać na dłużej,
ale niestety to nie będzie takie proste. Ponieważ pracodawcy
zobligowani są do zaoferowania Ci stałego kontraktu po trzech
czasowych. Możesz mieć pewność, że zrobią wszystko, aby tego
uniknąć. Po wielu zakładach pracy krążą miejskie legendy, że
ponoć czasem ktoś dostaje stały kontrakt. Ma on jednak status
Yeti. To znaczy, wszyscy słyszeli, ale nikt nie widział. Dlaczego
tak jest? Tłumaczył mi to kiedyś mój szef (zanim mnie zwolnił).
Prawo w Holandii bardzo chroni pracowników (oczywiście tylko tych
stałych kontraktowców). Ale ponieważ w każdym narodzie jest jakiś
procent patentowanych nierobów, którzy mają dwie lewe ręce i trzy
lewe nogi, to jak już jakiś pracodawca w procesie pomroczności
jasnej zlituje się i weźmie takiego lewusa, to państwo kompletnie
umywa od niego ręce. Znaczy, nie tyle umywa, co spycha obowiązki
utrzymywania go na firmę, wychodząc z założenia, że teraz ktoś
inny się buja z takim delikwentem. Ze swojej strony zapewnia tylko
tyle, że pracodawca nie może sam rozwiązać umowy z taką osobą
bez jej zgody. Czyli po prostu udupia pracodawcę. Nic więc
dziwnego, że mało kto ryzykuje dać stały kontrakt.
Są jednak
pewne plusy holenderskiego rynku pracy. To jest rynek, który nigdy
nie śpi. Bo ciągle gdzieś zwalniają. A jak zwalniają, to zwykle
znaczy, że będą zatrudniać. Dlatego jak już piastujesz jakieś
stanowisko i przysyłają Ci kogoś, żebyś go trochę poduczył —
to uważaj. Znaczy to, że twoje dni są policzone. Spokojnie,
niedługo zaczniesz przygodę w kolejnym zakładzie pracy. Nie martw
się, nudzić się nie będziesz. Pocieszeniem jest też to, że na
razie w Niderlandach pracy nie brakuje, a Polacy zdążyli sobie
wyrobić markę osób pracowitych. Trzeba tylko schować dumę do
kieszeni. Korzystne jest też, gdy mimo wrodzonej niechęci do nauki
języków obcych, nauczymy się komunikować w języku lokalnym.
Wtedy otwiera się przed nami znacznie szersza perspektywa pracy.
Ponoć chcieć to móc.
Leo
Leo