Ciężko być holenderskim kierowcą
Jeździć samochodem w Holandii
to prawdziwa udręka. Mimo prawdopodobnie najgęstszej w Europie sieci
autostrad, równych jak stół szos i niewielkich odległości, poruszanie
się po tym kraju nastarcza wiele problemów. Nawet nie chodzi o to, że
mamy tu najdroższe paliwo w na Starym Kontynencie. Nie będę już tu
wspominał o podatkach od samochodów, które często przekraczają
rzeczywistą wartość pojazdu. Pominę milczeniem holenderski park
maszynowy, którego średnia wieku jest starsza nawet od tego jeżdżącego
po polskiej Ścianie Wschodniej.
Najgorsze w tym płaskim kraju są
ograniczenia prędkości. Jako osoba skąpa i z natury ostrożna, staram się
jeździć zgodnie z przepisami. Jestem świadomy, że mandaty w Zachodniej
Europie, znacząco odbiegają poziomem nawet od nowego polskiego
taryfikatora wykroczeń drogowych. No ale bez przesady. Stosując starą
polską zasadę. Limit prędkości plus 10km/h gratis, plus kolejne 10km/h, bo przecież zdążę wyhamować, plus kolejne 10km/h
tolerancji – wychodziłem z założenia, że i tak jeżdżąc rozsądnie, nie
rozbiję banku. W końcu od prawie roku podróżowałem polskim autem
(krakowskie blachy) po wielkiej depresji i nigdy nikt się o mnie nie
upominał. W końcu po prawie roku, ze względu na szacunek do króla i jego
wydatków, postanowiliśmy przerejestrować samochód na żółte holenderskie
numery. Przyznaje, że w decyzji pomógł nam list od tutejszego urzędu
podatkowego, który grzecznie zapytywał, czy aby nie mam takowego
pojazdu, za który mógłbym uiszczać drobną opłatę na utrzymanie dróg.
Ponieważ, list spowodował, że w razie kontroli, udawanie niepiśmiennego
głupa z Europy wschodniej, nie wchodziło już w rachubę, postanowiliśmy
się ucywilizować. Krótkie wyliczenia podatku za dotychczasowego Diesla
combi, szybko przekonały nas do zmiany środka lokomocji na inny, tańszy w
opłatach model. W ten sposób zamiast czerwonego Auta mamy nowsze
mniejsze za to zielone.
I wszystko było pięknie! Cenę kredytu,
ubezpieczenia, podatku, paliwa (jakieś dwie średnie krajowe) jakoś
wkalkulowaliśmy w budżet. Czego się nie robi dla jego wysokości! Aż po
dwóch tygodniach dostaliśmy pierwszy list od miasta Eindhoven. List
stwierdzał, że Zielony, jechał za szybko i należy się 33 Euro. I to był
szok, bo pomiar prędkości wyniósł 57 km/h na drodze do 50. Jako że błąd
pomiarowy wynosił 4km/h,
zostało stwierdzone, że wykroczenie było poważne, bo wynosił aż 3 km/h.
Przyznaje, że był to pewien szok. Dlatego skierowałem słowa potępienia w
kierunku żony. Na co moja połowica czarno na białym, wykazała mi, że
tego dnia to ja kierowałem. Temat rozniósłby się po kościach, gdyby nie
to, że w następnym tygodniu, przyszedł następny list. Pomyślałem — może
to ponaglenie — ale nie, nic podobnego. Tym razem było 70 euro, a limit
przekroczony o jakieś 6 km/h. Nie trzeba było czekać długo, a zaraz
pojawiły się kolejne kwoty i kolejne ulice, na których stały
zainstalowane radary.
Szybko i boleśnie się przekonaliśmy, że radary
są praktycznie na wszystkich ulicach w tym zafajdanym mieście. Limity
też są brane z kapelusza. Przez cztery lata jeżdżenia po Niemczech
nauczyłem się, że znaki drogowe są stawiane w jakimś celu. I jak stoi
napisane 80 na zakręcie, to możesz być pewien, że jadąc 90, to cię z
tego zakrętu wyrzuci na pobocze. W Holandii takich zasad nie zauważyłem.
Wszędzie jest 50, za miastem 80 (ale i tak są wszędzie dodatkowe
ograniczenia). Na autostradach zaś z reguły 120. Są jednak wyjątki.
Między Amsterdamem a Utrechtem przez 30 kilometrów jest sześciopasmowa
Autostrada, na której nie wolno przekroczyć stu na godzinę. Radary zaś
rozstawiono co pięćset metrów. Powiem szczerze, że taka ślimacza jazda
po drodze przypominającej lotnisko powoduje sporo frustracji. Czasem
jakiś Krezus się wyłamuje i jedzie ze 110, po chwili jednak błysk flesza
przypomina wszystkim, że cena przejazdu tego pana właśnie znacząco
wzrosła.
Całe szczęście, że Holendrzy z rzadka wysyłają upomnienia do Polszy,
bo pewnie przez ten rok uzbieraliby u mnie na mały odrzutowiec. Pewnie,
jakbym wiedział, ile będę musiał się dodatkowo dokładać do budżetu
miasta, to pozostałbym przy stary pojeździe igrzecznie
udawał idiotę dalej. Niestety za późno. Teraz znowu siedzę i wypatruje
listonosza z kolejnym listem od władz miasta. Rozumiem też, dlaczego moi
wszyscy sąsiedzi wożą się takim szmelcem. Faktycznie, jeżeli każdy jadąc do sklepu musi doliczyć co najmniej 33 euro (w
jedną stronę), to ciężko sobie pozwolić na lepsze i broń boże szybsze
auto. To też tłumaczy, dlaczego miłośnicy koloru pomarańczowego tak
głośno protestowali przeciwko opłatom za drogi w Niemczech. Po prostu
tylko na niemieckim autobahnie holender może wcisnąć czwarty i piąty bieg i mieć odrobinę przyjemności z jazdy.
Dlatego moi drodzy pamiętajcie. Po przekroczeniu granicy w Venlo, noga z gazu. Bo inaczej wizyta w Holandii zostanie wam na długo w pamięci (waszego rachunku bankowego).
Leo
Foty z Googla