Nie taki Arab straszny jak go u nas malują.
Od kilku tygodni, cała Polska drży z obawy przed zalewem imigrantów z Syrii. Ilości Hejtu
wylewanej na tych strasznych uchodźców, którzy pragną zabrać nasze
domy, wygryźć nas z pracy i co najgorsze jawnie spacerować po naszych
ulicach, sięgają zenitu. Wszyscy się wypowiadają, bo jak wiadomo — Polak
zna się na wszystkim i nie jedno już widział. Mam pytanie, czy ktoś z
tych plujących jadem obrońców chrześcijaństwa (religia pokoju i
współczucia) zna jakiegoś Syryjczyka? Tak się składa, że chodziłem na
kurs językowy z uciekinierami z Syrii. Zaprzyjaźniłem się nawet z jedną
rodziną. Kilka dni temu zaprosili nas do siebie na śniadanie. Było
bardzo miło, nikt nas nie nawracał, nie otruł, nie widziałem też bomb
domowej roboty w szafce pod telewizorem. Zamiast tego widziałem rodzinę,
która zostawiła wszystko w bombardowanym mieście I uciekła przed wojną
do Europy. Co więcej, syryjska kuchnia jest przepyszna.
Malek
mieszkał w Damaszku z żoną i trójką dzieci. Pracował w sporej firmie
menadżerskiej, jak sam mówi — wyciągał na rękę ok. 2 tys. euro. To
pieniądze, za które w Syrii całkiem nieźle się żyło. Nigdy nie planował
wyjeżdżać, dom, samochód, wakacje w Dubaju, normalne życie, w normalnym
kraju. Pewnego dnia poszedł do pracy, ale w miejscu budynku był tylko
lej w ziemi. Życie, które kochał, się skończyło. Nie opowiadał się za Asadem
ani za rebeliantami, w ogóle nie opowiadał się za niczym. Po kilku
miesiącach koczowania w domu, gdy ani reżim, ani jego przeciwnicy nie
osiągali żadnej przewagi. Postanowił, że woli ratować rodzinę na własną
rękę. Spieniężył wszystko, co miał. Przedostał się najpierw do Turcji.
Potem autobusem dojechał na wybrzeże. Trafił do motorówki, która
przepłynęła do Grecji. Za wszystko był oczywiście srogo liczony.
Wszystko miało swoją stawkę. Gdy ogląda teraz telewizje, to jego podróż
wydaje mu się jak wycieczka z siedmiogwiazdkowego biura podróży. Droga,
ale względnie bezpieczna. W Grecji kupił dowód osobisty. Nie zgadniecie
od obywatela jakiego kraju. Właśnie... legitymując się chwilowym
obywatelstwem RP, kupił bilet lotniczy i przeleciał z Aten do Eindhoven.
Tak... umiał kupić bilet przez internet. Bo może trudno w to uwierzyć, w
Syrii też mają linie lotnicze, telefony komórkowe i hotele
pięciogwiazdkowe. No, a przynajmniej jeszcze niedawno mieli. Jedyne
czego Malek nie umiał to wymówić swojego tymczasowego nazwiska.
Zapamiętał tylko, że na imie ma Zygmunt (choć wymowa zdradzała bardziej,
że nazywa się Sigmut).
Dowodu, już nie ma. Zgodnie z umową, zaraz po wylądowaniu złamał go na
pół i wyrzucił. Holendrzy szybko nadali mu status uchodźcy i pomogli
sprowadzić rodzinę z Turcji. Dostali domek w niewielkim miasteczku koło
Eindhoven, kurs językowy i kieszonkowe.
Nie obyło się bez pewnych trudności. Holenderscy urzędnicy byli bardzo zaskoczeni, że Malek nie dość, że wie jak wygląda laptop,
to jeszcze potrafi go obsługiwać. Pytali go też, czy umie jeździć
samochodem. Na wszelki wypadek odpowiedział, że w Syrii na uniwersytet
jeździł konno a czasem na mule. Po przetłumaczeniu dokumentów, ku
pewnemu zaskoczeniu okazało się, że o dziwo Malek ma prawo jazdy. W
ogóle Malek był dość zaskakujący, bo płynnie mówi po angielsku i nie
przystawał do stereotypu araba. Jego żona Gurup
też na studiach ekonomicznych nauczyła się mówić w obcych językach.
Dziwne. Malek stara się nauczyć, żyć od nowa. Wie, że mimo studiów i
zawodowych osiągnięć ciąży na nim piętno sprzedawcy arbuzów. Trochę to
smutne, ale Holendrzy widzą go tylko w ten sposób. Zaczął nawet pracę
jako dostawca jedzenia w restauracji. Jak sam mówi, traktuje to bardziej
hobbystycznie, bo ile zarobi, tyle jest mu odciągane z zapomogi, którą
dostaje od rządu jego królewskiej mości. Ale
i tak woli pracować. Dzieciaki chodzą do tej samej szkoły, w której
zaczynał Krzyś. O swoim państwie opowiada z nutką goryczy — wie, że
raczej nie uda mu się tam już wrócić.
U Malka poznaliśmy też drugą
rodzinę z Syrii. Przyszli (sic!!!!) do nich dwa dni wcześniej prosto z
Syrii. Na piechotę, wcale nie znaczy, że taniej. Oni za kilkutygodniowy
transfer rodziny z trójką małych dzieci zapłacili różnym przemytnikom 8
tysięcy euro. Zabrali ze sobą jeszcze piętnastoletniego sąsiada.
Niestety jego rodziny nie było stać na opłaty dla przemytników. Chłopak
jest więc sam. Wszyscy mieszkają tymczasowo u Malka, bo na boga, w
obliczu katastrofy trzeba sobie pomagać. Pokazywali swoje zdjęcia z
podróży. 39 osób na małym pontonie. Wszyscy się szczerzą do zdjęcia. A
co mają robić? Płakać? Tak wszyscy mają smartfony,
a co mają mieć przenośny telegraf? A może powinni wysyłać kruki z
wiadomością. W naszych mediach mówi się, że uciekinierzy to sami
mężczyźni. Nie sądzę, bo mój Syryjczyk przytargał ze sobą żonę i trzy córeczki.
Uciekinierzy
opowiadali też o mafii przemytników. O braku współczucia i wysokich
stawkach za wszystko. Przerzuty przez zieloną granicę, posiłki,
transport, całość w pełni zorganizowane. Trochę jak auto z salonu, za
każda dodatkowa opcja płatna ekstra. Niebezpiecznie? No może trochę. Czy dzieciom jest smutno? Tak, najbardziej dlatego, że w Syrii musieli zostawić psa. Co teraz? No nic, spróbują rozpocząć życie na nowo. Do Polski się nie wybierają, wiedzą, że nie jest to kraj wystarczająco bogaty, by mógł im pomóc. Malek mówi, że poznał już kilku Polaków w Holandii. Bardzo mili ludzie, pomagają mu, wspierają, dodają otuchy. Z początku nieufni, nawet trochę wrodzy, jednak gdy się do niego przekonali, okazali się bardzo sympatyczni. Polacy to dobrzy ludzie, wierzę w to – mówi Malek.
P.S. Boimy się tego czego nie znamy, ale trzeba czasem okazać trochę serca.
piątek, 25 września 2015
czwartek, 3 września 2015
Wózki widłowe w Holandi
Zaszczyt mnie kopnął.
Kilka dni temu w firmie, której mam przyjemność pracować, zostałem wezwany do biura. Pani kadrowa popatrzyła na mnie spode łba i groźnym tonem spytała mnie czy wiem, po co tam się znalazłem. Wzruszyłem ramionami oraz dopowiedziałem, że obiło mi się o uszy, coś o jakimś szkoleniu, ale jej ton wskazywałby na coś zgoła innego. Pomny złych doświadczeń z poprzedniej firmy, gdzie najpierw mnie pochwalono, a następnie w przeciągu tygodnia zwolniono, postanowiłem grać na zwłokę. Udałem więc wielkie zaskoczenie, mając w pamięci, że tu też mnie ostatnio chwalili. Tak panie Osuchowski, w przyszłym tygodniu zaczyna pan szkolenie na Reach'a. Bardziej stwierdziła, niż spytała mnie. Szkolenie trwa tydzień i odbywa się w Venlo (50 km stąd). W tym czasie nie będzie pan zarabiał, musi pan też dojeżdżać na własną rękę i koszt. Co więcej, jest pan zobowiązany przez rok pozostać wierny naszej firmie. W zamian my panu to szkolenie finansujemy. Wyraziłem moje wielkie uznanie za ogromną hojność mojej firmy. Skomplementowałem kolczyki pani kadrowej, zachwyciłem się ogromem możliwości stawianym przez firmę i spytałem, czy skoro mam podpisać cyrograf na rok, to czy dostanę również pomoc w nadrzędnym dla mnie względzie dofinansowania kursu językowego. Pani prychnęła w moją stronę i powiedziała, że szkolenie jest warte tysiąc euro, a to i tak dwa razy więcej niż mógłbym się po tej firmie spodziewać. Przypomnę tu, że firma ta codziennie wysyła w świat sprzęt warty po kilkaset tysięcy euro.
Nie należy jednak być pazernym, w końcu takie szkolenie to jakby nie było ważny krok w mojej karierze logistyka na Holenderskiej ziemi. Tu należy wyjaśnić, że Reach Truck to taki wózek widłowy, który sięga na kilka pieter w górę, podnosi towary o ciężarze dwóch ton i wszystko to w piekielnie ciasnych trzewiach hali magazynowej. Trzeba sporej precyzji, wiedzy przestrzennej i nadwyraz silnych mięśni grzbietu (ciągle zadzierasz głowę, patrząc na półki tłoczące się kilka metrów nad tobą), by stać się dobrym reacherem. Poza tym taka maszynka, to typowa zabawka dla dużych chłopców. I każdy z nas na pewno chętnie by się czymś takim pobawił. W rzeczy samej szkolenie było super.
Oczywiście zaszczyt szkolenia się za cudze pieniądze (a jak już wspominałem kilka razy, Holendrzy nie są skorzy do nadmiernej hojności) to prawdziwa rzadkość. Stąd pełni entuzjazmu stawiliśmy się na spotkanie. Przywitał nas były żołnierz armii holenderskiej, który z niewiadomych dla nas, siebie i armii przyczyn stał się trenerem widłowym. Przyznam tu, że szkolenie miało raczej luźny charakter. Po nudnej części teoretycznej, gdzie dowiedzieliśmy się tak ważkich niuansach, jak to że szesnastolatkowie pod pewnymi warunkami (poznaliśmy te warunki) też mogą mieć uprawnienia na wózki widłowe. Jako że nikt z nas od dawna nie ma szesnastu lat, temat wydał nam się nieco zbędny i przeszliśmy dalej. Na szczęście, naszego wykładowcę również nudziło to całe wykładanie, więc po dwóch godzinach przeszliśmy do działań praktycznych. Najpierw pokazał nam kilka śmiesznych filmików na YouTube, aby pokazać, co da się zrobić tym sprzętem i czego nam oczywiście robić nie wolno. Pomny, że moje popisy też mogą trafić do internetu, zasiadłem do pojazdu o swojskobrzmiącej nazwie Jungheinrich. Po kilku słowach wstępu zaczęliśmy zabawę w wywracanie słupków, zrzucanie palet, spychanie pudełek itp. To niesamowite z jaką lekkością i precyzją, można sterować maszyną ważącą grubo ponad trzy tony. Dostawaliśmy różne zadania z gwiazdką. Na przykład jak przewieźć poziomą czterometrową belkę przez bramę, która się rozsuwa jedynie na dwa metry albo jak kierować pojazdem, kiedy ładunek przesłania nam całą widoczność.
Musieliśmy też zdać egzaminy testowe. Na szczęście, dla trenera pytania również wydały się dość osobliwe, więc by uniknąć blamażu, rozwiązywał test razem z nami. Również egzamin praktyczny był dość bezbolesny, bowiem nasz trener, był również naszym egzaminatorem. Dla lepszego samopoczucia i zdawalności. Już po dwóch dniach oświadczył nam, że wszystkim nam zaliczy egzamin, bo nas wyjątkowo polubił. No i w sumie przy okazji to też nie najgorzej jeździmy. Po tygodniu przedniej zabawy wróciliśmy do szarej zawodowej rzeczywistości. Jak się można było spodziewać, nikt nam wcale nie zaoferował wózków do jeżdżenia. Wróciliśmy na nasze stare z góry upatrzone pozycje. Jak wiadomo, praktyka czyni cuda, więc na wszelki wypadek przez jakiś czas będziemy robić to, co już od dawna umiemy. A wózki sobie jeżdżą bez nas.
Kilka dni temu w firmie, której mam przyjemność pracować, zostałem wezwany do biura. Pani kadrowa popatrzyła na mnie spode łba i groźnym tonem spytała mnie czy wiem, po co tam się znalazłem. Wzruszyłem ramionami oraz dopowiedziałem, że obiło mi się o uszy, coś o jakimś szkoleniu, ale jej ton wskazywałby na coś zgoła innego. Pomny złych doświadczeń z poprzedniej firmy, gdzie najpierw mnie pochwalono, a następnie w przeciągu tygodnia zwolniono, postanowiłem grać na zwłokę. Udałem więc wielkie zaskoczenie, mając w pamięci, że tu też mnie ostatnio chwalili. Tak panie Osuchowski, w przyszłym tygodniu zaczyna pan szkolenie na Reach'a. Bardziej stwierdziła, niż spytała mnie. Szkolenie trwa tydzień i odbywa się w Venlo (50 km stąd). W tym czasie nie będzie pan zarabiał, musi pan też dojeżdżać na własną rękę i koszt. Co więcej, jest pan zobowiązany przez rok pozostać wierny naszej firmie. W zamian my panu to szkolenie finansujemy. Wyraziłem moje wielkie uznanie za ogromną hojność mojej firmy. Skomplementowałem kolczyki pani kadrowej, zachwyciłem się ogromem możliwości stawianym przez firmę i spytałem, czy skoro mam podpisać cyrograf na rok, to czy dostanę również pomoc w nadrzędnym dla mnie względzie dofinansowania kursu językowego. Pani prychnęła w moją stronę i powiedziała, że szkolenie jest warte tysiąc euro, a to i tak dwa razy więcej niż mógłbym się po tej firmie spodziewać. Przypomnę tu, że firma ta codziennie wysyła w świat sprzęt warty po kilkaset tysięcy euro.
Nie należy jednak być pazernym, w końcu takie szkolenie to jakby nie było ważny krok w mojej karierze logistyka na Holenderskiej ziemi. Tu należy wyjaśnić, że Reach Truck to taki wózek widłowy, który sięga na kilka pieter w górę, podnosi towary o ciężarze dwóch ton i wszystko to w piekielnie ciasnych trzewiach hali magazynowej. Trzeba sporej precyzji, wiedzy przestrzennej i nadwyraz silnych mięśni grzbietu (ciągle zadzierasz głowę, patrząc na półki tłoczące się kilka metrów nad tobą), by stać się dobrym reacherem. Poza tym taka maszynka, to typowa zabawka dla dużych chłopców. I każdy z nas na pewno chętnie by się czymś takim pobawił. W rzeczy samej szkolenie było super.
Oczywiście zaszczyt szkolenia się za cudze pieniądze (a jak już wspominałem kilka razy, Holendrzy nie są skorzy do nadmiernej hojności) to prawdziwa rzadkość. Stąd pełni entuzjazmu stawiliśmy się na spotkanie. Przywitał nas były żołnierz armii holenderskiej, który z niewiadomych dla nas, siebie i armii przyczyn stał się trenerem widłowym. Przyznam tu, że szkolenie miało raczej luźny charakter. Po nudnej części teoretycznej, gdzie dowiedzieliśmy się tak ważkich niuansach, jak to że szesnastolatkowie pod pewnymi warunkami (poznaliśmy te warunki) też mogą mieć uprawnienia na wózki widłowe. Jako że nikt z nas od dawna nie ma szesnastu lat, temat wydał nam się nieco zbędny i przeszliśmy dalej. Na szczęście, naszego wykładowcę również nudziło to całe wykładanie, więc po dwóch godzinach przeszliśmy do działań praktycznych. Najpierw pokazał nam kilka śmiesznych filmików na YouTube, aby pokazać, co da się zrobić tym sprzętem i czego nam oczywiście robić nie wolno. Pomny, że moje popisy też mogą trafić do internetu, zasiadłem do pojazdu o swojskobrzmiącej nazwie Jungheinrich. Po kilku słowach wstępu zaczęliśmy zabawę w wywracanie słupków, zrzucanie palet, spychanie pudełek itp. To niesamowite z jaką lekkością i precyzją, można sterować maszyną ważącą grubo ponad trzy tony. Dostawaliśmy różne zadania z gwiazdką. Na przykład jak przewieźć poziomą czterometrową belkę przez bramę, która się rozsuwa jedynie na dwa metry albo jak kierować pojazdem, kiedy ładunek przesłania nam całą widoczność.
Musieliśmy też zdać egzaminy testowe. Na szczęście, dla trenera pytania również wydały się dość osobliwe, więc by uniknąć blamażu, rozwiązywał test razem z nami. Również egzamin praktyczny był dość bezbolesny, bowiem nasz trener, był również naszym egzaminatorem. Dla lepszego samopoczucia i zdawalności. Już po dwóch dniach oświadczył nam, że wszystkim nam zaliczy egzamin, bo nas wyjątkowo polubił. No i w sumie przy okazji to też nie najgorzej jeździmy. Po tygodniu przedniej zabawy wróciliśmy do szarej zawodowej rzeczywistości. Jak się można było spodziewać, nikt nam wcale nie zaoferował wózków do jeżdżenia. Wróciliśmy na nasze stare z góry upatrzone pozycje. Jak wiadomo, praktyka czyni cuda, więc na wszelki wypadek przez jakiś czas będziemy robić to, co już od dawna umiemy. A wózki sobie jeżdżą bez nas.
LEO
Subskrybuj:
Posty (Atom)